17 - 19 lutego 2016r.
Sama
myśl o wizycie w tym świętym Indyjskim mieście elektryzowała
mnie niesamowicie, a gdy dotarliśmy na miejsce podekscytowanie
sięgnęło zenitu. Atmosferę podbijał fakt, że przyjechaliśmy
tam w nocy i na pierwsze wrażenie przyszło czekać nam do rana.
Nasz hotel położony w centrum starego Waranasi pozwolił rankiem,
natychmiast po przebudzeniu, przeprowadzić pierwszy rekonesans i
ogarnąć okiem okolicę ze znajdującego się na dachu hotelowego
tarasu.
To
było to, tak właśnie wyobrażałem sobie wrota do lepszego świata,
miejsce przyciągające z całego kraju wierzących w reinkarnację
Hinduistów. To tutaj łatwiej niż gdziekolwiek indziej w wodach
świętego Gangesu zmyć z siebie balast obecnego jestestwa po to by
w nowym wcieleniu odrodzić się w lepszej postaci. Wiara ta jest tak
silna, że nawet będący na łożu śmierci przyjeżdżają do tego
miasta po to, aby po śmierci spłonąć na stosie i zagwarantować
sobie wsypanie prochów do Gangi.
Usiedliśmy
przy jednym ze stolików, jedliśmy omlet popijając go napojem
imbirowym osłodzonym miodem, gdy nagle usłyszeliśmy przeszywający
poranną ciszę wrzask i harmider. Podbiegliśmy do krawędzi tarasu
i poniżej zobaczyliśmy zdesperowaną rodzinę broniącą swojego
dobytku przed świetnie zorganizowanym gangiem małp. Bambusowy kij
nie zrobił większego wrażenia na ich szefie absorbującym uwagę
obrońcy dobytku, podczas gdy inni członkowie ukradkiem podkradali
znajdujące się w koszach owoce i warzywa.
Po
wyjściu z hotelu pierwsze kroki skierowaliśmy nad brzeg Gangesu,
wzdłuż którego rozciągają się ghaty, czyli betonowe schody
prowadzące prosto do rzeki. Fakt, iż ta brunatna woda będąca
jednocześnie pralnią, miejscem rytualnych ablucji, wodopojem dla
zwierząt oraz cmentarzyskiem nie jest źródłem strasznej epidemii
dziesiątkującej ludność, można wytłumaczyć jedynie jej
świętością.
Największe
tabu stanowią ghaty pogrzebowe, na których po zachodzie słońca
jednocześnie pali się kilkanaście stosów, będących pożądanym przypieczętowaniem kresu życia każdego Hinduisty. Przyglądając się ceremoniom nie
zaobserwowałem podniosłej atmosfery, intymności, czy chociażby
smutku i melancholii. Nad brzeg przynoszone były kolejne ciała,
kładzione na betonowych schodach i oczekujące na swoją kolej.
Bambusowe nosze przystrojone kwiatami i czymś w rodzaju całunu
transportowali mężczyźni śpiewając i maszerując dziarskim
krokiem. Jak się później dowiedziałem kobiety nie mogą brać
udziału w pogrzebie. Ich płacz i lamenty popsuły by atmosferę
towarzyszącą reinkarnacji i przejściu przez wrota do nowego
lepszego życia. W pobliżu ghat pogrzebowych znajdują się ogromne
sterty misternie poukładanego drzewa i wagi. Rodzina w zależności
od zamożności kupuje odpowiednią jego ilość. Gatunek również
nie pozostaje bez znaczenia, najdroższe drzewo sandałowe posiada
szczególną moc i każdy, nawet najbiedniejszy stara się zakupić
choćby najmniejszą jego ilość. W kłębach słodkawego dymu jedne
stosy się palą, a w miejscu tych dogasających układane są nowe.
To tutaj dobitniej niż na jakimkolwiek innym pogrzebie widać
przemijalność ludzkiego istnienia, wystarczy zaledwie kilkadziesiąt
minut, abyśmy zamienili się w kupkę popiołu.
Nieopodal,
również na jednej z ghat, co wieczór odbywają się widowiskowe
pudże. Nabożeństwa te są niezwykle spektakularne i przyciągają
tłumy, zarówno uczestników jak i gapiów. Braliśmy udział w
wielu pudżach, jednakże to te w Waranasi zrobiły na nas największe
wrażenie.
W
okolicach świtu i zachodu słońca Ganga staje się miejscem
rytualnych ablucji. Hindusi wchodzą do rzeki po czym namydlają całe
ciało. Zależnie od upodobań jedni spłukują się zanurzając
majestatycznie, powoli niczym hipopotam, a inni wskakują z impetem
rozbryzgując wodę na wszystkie strony. Kąpiel najczęściej kończy
mycie zębów drewnianym patyczkiem i przepłukiwanie ust wodą z
rzeki.
W
Waranasi nawet pranie jest niesamowite, spektakularne i przyciągające
wzrok. Zawodowi pracze spędzają nad brzegiem całe dnie. Najpierw z
niezwykłą zaciekłością i animuszem tłuką mokra tkaniną o
kamień powtarzając czynność wielokrotnie, a następnie rozkładają
kilkumetrowe barwne tkaniny na ghatach tworząc kolorowe mozaiki. Po
wyschnięciu ładują pranie do koszy, stawiają sobie na głowie i z
gracją odchodzą w swoją stronę.
Można
tu również skorzystać z usług fryzjera, golibrody, a nawet męża
zaufania, który po wysłuchaniu twoich problemów udzieli ci
bezcennej rady. Nad Gangesem łatwiej niż gdziekolwiek indziej można
spotkać sadhu. Ci wędrowni asceci żyją ściśle według zasad
religii oddając się medytacji. Stanowią oni bardzo wdzięczny
obiekt fotografii. Warto ich cierpliwość przed obiektywem
wynagrodzić chociażby dziesięcioma rupiami, czyli ceną skromnego
posiłku. Zdarzają się tu również częściej niż gdziekolwiek
indziej naciągacze, którzy wyciągają rękę w geście
przywitania, a po przejęciu naszej dłoni zaczynają ją masować.
Za tak wykonany pseudo masaż żądają zapłaty. Chcąc tego uniknąć
wystarczy przywitać się po Hindusku składając ręce i pochylając
nieco głowę.
Stara
część Waranasi charakteryzuje się niezwykle wąskimi uliczkami, w
których niejednokrotnie zdarzyło mi się stanąć naprzeciwko
krowy. Jedno spojrzenie i wiadomo było, że słabszy musi zejść z
drogi. Nie muszę mówić, że zawsze byłem to ja. Hindusi nie
ustępowali tak łatwo, co uzmysłowiło mi, że jest to kwestia
charyzmy, a nie masy ciała. Szóstym zmysłem należało bezustannie
omiatać chodnik, gdyż chwilowa dekoncentracja zawsze kończyła się
wdepnięciem w coś niemiłego. Nie zawsze miało się tyle szczęścia
i trafiało na kupkę śmieci.
Nie
spodziewałem się, że na jednej z uliczek spotka mnie uniesienie
kulinarne w postaci niesamowitego, pysznego i nieodtwarzalnego mango
lassi. Specjał taki serwowano w nietuzinkowym lokalu znanym wśród
backpackersów i miejscowych pod nazwą „Blue lassi shop”.
W
Waranasi podobnie jak w całych Indiach posilać się można
praktycznie w marszu, w każdej uliczce spotyka się drobnych
restauratorów oferujących mniej lub bardziej wyszukane potrawy.
Istny raj dla wegetarian, właściwie każde danie można kupować w
ciemno nie pytając o skład.
W
Waranasi na każdym kroku coś mnie zaskakiwało. Przed jedną z
obleganych świątyń rozemocjonowany i podekscytowany tłum
napierający na jej wrota spowodował niezwykle dynamiczną reakcję
policji. Świst bambusowych pałek precyzyjne lokowanych na kolejnych
barkach wzbudził nieco moje obawy, jednakże szybko ustał po
ostudzeniu nastroju wiernych.
Szwędając się wąskimi uliczkami można trafić do warsztatów tkackich w których wytwarzane są lekkie, zwiewne, a zarazem królewsko zdobne jedwabne tkaniny.
Bezwzględnie
warto skorzystać z oferty stojących nad brzegiem Gangi wioślarzy i
udać się w krótką wycieczkę po rzece. Z tej perspektywy ghaty
wyglądają zupełnie inaczej, odkrywając swoje nowe oblicze.
Handlarze dewocjonaliami natychmiast dostrzegają potencjalnych
klientów i w mgnieniu oka dobijają do burty naszej łódki, na
szczęście nie w celu dokonania abordażu.
Waranasi to miasto kontrastów, równie łatwo się nim zachwycić, co przerazić. Moje uczucia pozostały wyważone, wyjeżdżałem z niego zafascynowany, choć wsiadajac do pociągu nie oglądałem się za siebie z przesadną nostalgią.
Waranasi to wyjątkowy punkt na mapie Indii, tam wszystko kręci się wokół Gangesu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zachęcam do wyrażania swoich spostrzeżeń i emocji poprzez komentowanie postów, a za wszelkie wpisy serdecznie dziękuję. Pozdrawiam czytelników i wszystkim życzę fascynujących podróży.