30 stycznia - 13 lutego 2016r.
Pierwszy
raz stopę na indyjskiej ziemi postawiłem w Chennai gdzie
rozpoczęliśmy wymarzoną i pełną tajemnic podróż. Lot z
Warszawy przez Brukselę i Mumbaj minął nam na obcowaniu z indyjską
kinematografią wprowadzającą w odpowiedni nastrój. Nie musiało
upłynąć wiele wody w Gangesie, żebym zorientował się, że Indie
nie będą moim miejscem na ziemi w którym chciałbym spędzić
resztę życia. Niemniej jednak zderzenie naszych światów,
występujące na każdym kroku kontrasty zaintrygowały mnie do tego
stopnia, że zapragnąłem poznać ten odległy, ogromny kraj i ludzi
którzy w nim zamieszkują. Już w pierwszych kontaktach urzekła
mnie otwartość i radość życia bezustannie towarzysząca
Hindusom, na których twarzach bez względu na sytuację i
okoliczności niezmiennie maluje się uśmiech. Pogody ducha w
Indiach nie brakuje.
Na początek z letargu po podróży postanowił wybić mnie kierowca taksówki podczas przejazdu do Mamallapuram. Zaledwie po kilku kilometrach złamałem jego zasadę nie zapinania pasów targając je w panice w obliczu niechybnej kraksy. Zauważyłem też, że nie rozpoznawał europejskiej mimiki twarzy, gdyż gromienie go wzrokiem za rozmowę przez telefon i manipulowanie przy radiu z jednoczesnym wykonywaniem slalomu pomiędzy ciężarówkami, krowami i ludźmi nie robiło na nim najmniejszego wrażenia. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że do takiego standardu podróży przyjdzie mi przywyknąć.
Mamallapuram słynie z licznych
świątyń wyrzeźbionych w skale, pochodzących z VII – VIII
wieku, mnie jednak nie one zachwyciły najbardziej, lecz ludzie
otwarci, przyjaźni, ciepło nastawieni do turystów. Zauważyłem,
że czerpią radość z każdej chwili w gronie rodziny i przyjaciół,
celebrują posiłki smakując każdy kęs. Przekonałem się również,
że Indie to kraj kontrastów największych z jakimi dotychczas się
zetknąłem, ale o tym później.
W Mamallapuram warto pójść o świcie
na plażę nad Zatoką Bengalską, gdzie ludzie pobożnie witają
nowy dzień, rybacy wyciągają na brzeg łodzie po nocnych połowach,
a krowy oczekują na pierwsze promienie słońca.
Drugi dzień zaczęliśmy od zgłębiania
skomplikowanych zasad ruchu drogowego opartych na sile klaksonu. W
ten sposób szybko upłynął czas podczas przejazdu busem do
Pondicherry, dawnej koloni francuskiej. Tutaj życie toczy się
wzdłuż promenady po której spacerują tłumy. Hindusi całymi
rodzinami wylegają na deptak, cieszą się każdą chwilą
promieniejąc pozytywną karmą działającą błogo na zabieganych i
zestresowanych europejczyków. Nadal uczymy się jak przetrwać w
Indiach, tutaj nawet przejście na drugą stronę ulicy nie jest
takie proste jak by się wydawało.
Pierwsze zetknięcie z miejscową
kuchnią w ulicznym barze było szokiem. Większość posiłków ma
smak ognia, unijna sterylność pozostała tysiące kilometrów stąd,
a wybór egzotycznych nazw to po prostu loteria. Raz na wozie, raz
pod wozem. Na szczęście odpada zmartwienie związane z naszym
wegetarianizmem, gdyż na południu Indii mięsa się nie jada.
Powszechne jest jedzenie palcami, koniecznie prawą ręką, co wymaga
przestawienia się i przezwyciężenia chęci wyciągnięcia łyżki
z plecaka.
Trzeciego dnia wciąż nie oswojeni z
egzotyką tego kraju przejeżdżamy do Ćidambaram jednego z
najświętszych miejsc Indyjskiego południa. Po drodze z okien
autobusu obserwujemy małe wioski z chatami krytymi strzechą
wyspecjalizowane w produkcji różnych towarów metodami dawno
zapomnianymi w zachodnim świecie zdominowanym przez nowoczesne
fabryki. Ręczny wyrób glinianych cegieł wypalanych w piecach na
polu, kowale pracujący w przydomowych kuźniach i pomagające im
dzieci , ręczne skręcanie i wyplatanie lin to tylko niektóre
rzemiosła które dane nam było podziwiać po drodze. Odkryłem
również smak pysznych bananów o smaku cytrynowym i od tej chwili
będę ich wypatrywał na każdym straganie.
Świątynia tańczącego Śiwy w
Ćidambaram wyróżnia się bogato zdobionymi i kolorowymi gopurami
będącymi czymś w rodzaju bram. Zachwyt nad architekturą i
mistycyzmem tego miejsca na każdym kroku zderza się z koniecznością
wykonania prac konserwatorsko-porządkowych. Kontrowersję budzi
widok braminów, odpowiednika księży, którzy nawet podczas
pełnienia funkcji duchowych nie rozstawali się z telefonami
komórkowymi. Ten atrybut XXI wieku wdarł się w każdą dziedzinę
życia i jest przez wszystkich traktowany z pietyzmem.
Popołudnie wykorzystaliśmy na
przejazd do Tańdźawuru, aby w promieniach zachodzącego słońca
zobaczyć jego perełkę Świątynię Bryhadiśwary.
Kolejnego dnia poszerzyłem moje
indyjskie doświadczenie komunikacyjne o przejazd podmiejskim
pociągiem w którym znaczną większość stanowili mężczyźni
prawie wszyscy ubrani w białe lub jasne koszule niedopasowane do
reszty mniej wytwornej garderoby, szczególnie butów. Klapki to
podstawowe obuwie na wszelką okazję.
Wszyscy odtwarzali na swoich telefonach
jakieś indyjskie filmiki, teledyski itp. Zauważyłem już, że
wszystkie pociągi i autobusy mają w oknach kraty niczym konwoje
kosztowności, a drzwi jeśli są to pozostają otwarte podczas
jazdy.
Po wizytach w kolejnych dwóch pięknych
świątyniach w Tiruchchirappalli i Madurai zrozumiałem, że religia
stanowi kluczowy filar życia Hindusów. Codziennie odbywają się
pudże, czyli coś w rodzaju nabożeństw na których ofiarowuje się
bogom głównie kwiaty i jedzenie. Obserwując twarze i zachowanie
ludzi rzuca się w oczy ich zaangażowanie, przejęcie podniosłością
kontaktu z bogami, oddanie i wiara w to, że wszelkie ich losy i
życiowe perypetie są w ich gestii. Każdy uczestniczący w
nabożeństwie pokornie ustawia się w kolejce, by dostać się jak
najbliżej boskiej figury i oddać braminowi swój podarunek. Wokół
świątyń sprzedaje się mnóstwo kwiatów i jedzenia przeznaczonych
na dary.
Nadszedł ten czas, że żołądek
skurczył się do rozmiarów piłeczki golfowej i w porozumieniu ze
zmysłami smaku, wzroku i powonienia ogłosił strajk. Nie
doświadczyłem nigdy czegoś takiego, żeby widok i zapach jedzenia
wywoływał ból. Dwudniowa dieta bananowa okazała się być
świetnym antidotum i umożliwiła powrót do stołowania się w
ulicznych barach. Z czasem wyselekcjonowałem listę ulubionych
potraw obok których nie potrafiłem przejść obojętnie.
W ogromnych Indiach sporo czasu spędza
się w środkach komunikacji, nie jest to jednak męczące, ponieważ
są one wspaniałym miejscem obserwacji oraz kontaktów z ludźmi.
Zazwyczaj współpasażer chce się dowiedzieć czegoś o tobie, ale
równie często opowiedzieć o sobie, rodzinie, a w przypadku bariery
językowej przynajmniej pokazać zdjęcia bliskich w telefonie.
Całodzienny przejazd do Kanyakumari był do tego świetną okazją.
Kanyakumari, miasto położone na
wysuniętym najdalej na południe przylądku Komoryn jest wyjątkowe.
To tutaj mieszają się wody Oceanu Indyjskiego, Morza Lakkadiwskiego i Zatoki
Bengalskiej co dla Hindusów ma bardzo duże znaczenie religijne.
Przed świtem masowo przybywają na plaże, by obserwować wschód
słońca. W tłumie wpatrzonym w morze wyczuwaliśmy euforię,
zadumę, podniecenie i pobożność. Atmosfera porównywalna z tą
podczas zachodu słońca w Oia. Na każdym kroku proszono nas o
wspólne zdjęcie, co spowodowane jest tym, że europejczycy rzadko
odwiedzający ten rejon Indii i sami w sobie są atrakcją dla
miejscowych.
Pomimo
zafascynowania tutejszymi zabytkami, kulturą i ludźmi
niepostrzeżenie owładnęło nami zmęczenie. Najlepszym środkiem
zaradczym okazał się dwudniowy wypoczynek na plażach Varkali.
Tamtejsze ośrodki, plażowe restauracje i sklepiki nie
przypominające kurortów dla turystów z zachodu, są swojskie,
indyjskie, niestety co za tym idzie zaśmiecone i umiarkowanie zadbane.
Długie
spacery plażami wzdłuż wybrzeża, pozwoliły naładować baterie
przed dalszą podróżą. Nie był to jednak wyłącznie leniwy
wypoczynek, ponieważ podczas przechadzki natknęliśmy się na
rybaków wyciągających sieci i zostałem poproszony o pomoc.
Miejscowe metody połowu polegają na tym, że rybacy łódkami przed
świtem wywożą sieci w ocean i przy pomocy lin wyciągają je na
plażę. Czynność ta wymaga ciężkiej pracy kilkunastu mężczyzn.
Po skończonym dwugodzinnym połowie czułem wszystkie dawno
zapomniane mięśnie, a zawartość sieci bynajmniej nie
odzwierciedlała włożonego przeze mnie wysiłku, a co dopiero
towarzyszących mi rybaków.
Koniec leniuchowania, ale rozpędzamy się powoli. Ósmego dnia po zaledwie trzygodzinnej podróży docieramy do Alappuzha. To miasto stanowi bramę do rozlewisk Kerali, które są naszym celem. Nie ma co czekać, wskakujemy do wynajętej łódki i płyniemy meandrować krętymi kanałami w cieniu palm. Rozlewiska Kerali to oprócz niezliczonej liczby zimorodków, żołn, czapli i innych bardziej lub mniej znanych ptaków, malutkie wioski ukryte w bujnej roślinności licznych wysepek i zakoli. Kobiety robiące pranie na brzegach, kąpiące się dzieci i mężczyźni majsterkujący przy domach dodają kolorytu temu egzotycznemu miejscu.
Wieczorna wizyta na
plaży w okolicach Alappuzhy potwierdziła, że radość życia to
jeden z priorytetów mieszkańców Indii. Na plażach panowała
atmosfera piknikowa, pełna radości i podniosłości związanej z
oczekiwaniem na zachód słońca. Tylko dlaczego wszędzie są
śmieci? To pytanie pozostanie ze mną do końca.
Cochin,
kolejne miasto na naszej trasie o zabudowie kolonialnej. Jedną z
jego głównych atrakcji stanowią sieci podrywkowe zamocowane na
potężnych belkowych stojanach ustawionych wzdłuż wybrzeża. Sieci
te, ich obsługa i rozmiar robią duże wrażenie i przykuwają
wzrok, ale niestety toną w śmieciach które nie pozostają obojętne
w odbiorze ogólnego obrazu.
Wieczorem
udaliśmy się do teatru na przedstawienie kathakali które jest
charakterystyczne dla regionu Kerali. Sztukę poprzedzał robiony
publicznie makijaż artystów, który był bardzo żmudny i
precyzyjny. Samo przedstawienie zawierające dwie sceny trwało
półtora godziny, polegało głównie na porykiwaniach głównego
bohatera i było niezrozumiałe, ale warte każdej wydanej rupii.
Następnego
poranka spacer po Cochin dostarczył kolejnych wrażeń i to nie z
powodu synagogi, czy Pałacu Holenderskiego. Główną jego atrakcją
były wąskie uliczki usiane antykwariatami oferującymi cudeńka z
różnych epok mogące być gratką dla kolekcjonerów lub koneserów
pragnących eksponować w domu niebanalne przedmioty z historią.
Wzdłuż
głównej ulicy w nieskończoność ciągną się zatrzymane w czasie
kolonialne składy imbiru, ryżu, herbaty i innych zamorskich dóbr
po które przybywali kupcy w przeszłości i teraz.
Chcąc
dostać się do Shravanabelagola znanego ośrodka dźinizmu
musieliśmy odbyć kilkunastogodzinną podróż nocnym pociągiem, co
było przygodą samą w sobie. Po wejściu i zajęciu upatrzonego
miejsca oddałem się obserwacji toczącego się życia. Przedziały
ośmioosobowe w żaden sposób nie zamknięte łączy pełen ruchu i
dynamiki korytarz. Huczą zamontowane na suficie potężne
wentylatory umożliwiające oddychanie na górnych półkach.
Czystość nie odbiega od indyjskich standardów, ale jest
bezpiecznie ponieważ nic mnie przez noc nie podgryzło. Po czasie, w
miarę wsiadania ludzi na kolejnych stacjach okazało się, że
zajęcie własnego, wykupionego, leżącego miejsca nie ogranicza
innym pasażerom możliwości pokątnego dosiadania się. Ilość
dzikich pasażerów jest wykładnią tuszy i asertywności
właściciela miejscówki. Ja nie posiadam jednego, ani drugiego,
więc po czasie moje miejsce przypominało kurzą grzędę. Do
pociągu można zabrać własne jedzenie, ale nie jest to konieczne,
ponieważ bezustannie krążące po nim jednoosobowe restauracje nie
pozwolą nikomu zgłodnieć. Wizyta na stacji kolejowej dodatkowo
otwiera możliwości kulinarne i daje możliwość zaopatrzenia się
na podręcznych kramikach oblegających pociąg. Lubię podróżować
pociągami, a w tych indyjskich zakochałem się od pierwszego
wejrzenia.
Shravanabelagola, która była celem naszej dzisiejszej podróży oferuje dwie dźinijskie świątynie do których trzeba się wspiąć po wykutych w skale schodach. Warto tam być o wschodzie i zachodzie słońca i cieszyć się rozległą panoramą miasta i okolicy w promieniach budzącego się i zasypiającego dnia. Do jednej z nich musimy pokonać 620 skalnych stopni, by zobaczyć gigantyczny, ponad 17 metrowy posąg Gomateshvary, jednego z dźinijskich świętych.
Szwendając
się wieczorem po tym małym sennym miasteczku zainteresował mnie
wzmożony ruch i harmider panujący na jego obrzeżach. Wiedziony
ciekawością udałem się w tamtym kierunku. Okazało się, że
rozpoczynało się tam wesele. Po chwili podeszła do nas nie mówiąca
po angielsku kobieta, złapała za rękę i gestem nie znoszącym
sprzeciwu zaprosiła w wir weselnej krzątaniny. Okazała się ona
być babcią panny młodej. Już po chwili zostałem wciągnięty w
rolę weselnego fotografa - dokumentalisty. Liczni samozwańczy
przewodnicy zaprowadzili mnie do kuchni, gdzie pracowali wyłącznie
mężczyźni, do pokoju panny młodej, gdzie składano coś w rodzaju
darów, a liczne druhny towarzyszyły wystraszonej dziewczynie. Nie
obyło się bez osobistego poznania większości członków rodziny.
Nagłe poruszenie owładnęło wszystkimi weselnikami i okazało się
że to matka przyprowadziła pana młodego. Witano ich kwiatami,
ogniem i innymi darami w ogłuszającym akompaniamencie bębnów.
Zaproszenie nas na wesele to kolejny dowód na otwartość tamtego
społeczeństwa.
Nietrudno dostrzec ogromnej różnicy w wyglądzie mężczyzn i kobiet,
powiedziałbym nawet przepaści. Ubiór mężczyzn jest szablonowy,
nudny i niczym się nie wyróżniający. Wszyscy faceci wyglądają
jednakowo i to bez względu na to gdzie się znajdują i co robią,
kobiety natomiast ubrane w bajecznie kolorowe sari, zawsze
wyprostowane i dumne suną niczym boginie uwodząc delikatnym
dzwonieniem bransoletek noszonych na kostkach. Przy różnych
okazjach wplatają kwiaty we włosy, malują ręce henną i
uśmiechają promiennie. To one stanowią o kolorycie Indii.
Kolejnym
celem na naszej mapie południowych Indii stał się Mysore, po
drodze nie sposób jednak ominąć Halebidu i Beluru. Odkryliśmy tam
piękne misternie zdobione świątynie z kamienia mydlanego. Materiał
ten po wydobyciu jest miękki i łatwo w nim rzeźbić, zachowuje
jednak plastyczność przez krótki czas. Zaleta ta pozwoliła na
fasadzie świątyni odwzorować najdrobniejsze detale boskich postaci
od których nie sposób oderwać wzroku. Godzinami można chodzić
wokół i odkrywać coraz to nowe szczegóły.
Dodatkowo
w Belurze ekipa filmowa z Boollywoodzkim rozmachem kręciła taneczny
klip do filmu lub teledysku. Wydarzenie to skutecznie odciągało
mnie od fasady świątyni w kierunku tancerek wytrwale odgrywających
kolejne duble.
Po
drodze jedna z ulicznych sprzedawczyń zaoferowała mi nowość dla
mojego podniebienia w postaci Jack's fruita, który po spolszczeniu
przybrał nazwę owoc chlebowca różnolistnego. Nowe smaki jak to
najczęściej z nimi bywa nie przenoszą do kulinarnego raju,
niemniej jednak warto ich spróbować.
W samym Mysore drugim co do wielkości mieście południowych Indii oprócz zwiedzania bajkowego pałacu maharadży koniecznie trzeba poczuć klimat rozległego bazaru. Pałac szczególnie zachwyca licznymi wieżyczkami i kopułkami, położony jest na terenie ogrodu, a jego wątpliwą, odrzucaną przeze mnie atrakcją jest możliwość przejażdżki na zniewolonym i nie wyglądającym na szczęśliwego słoniu. Bazar natomiast jest tętniącym życiem sercem tego miasta, którego puls możemy wyczuć i usłyszeć spacerując pomiędzy straganami. Ferii barw owoców i kwiatów nie sposób opisać słowami, pomiędzy ludźmi kręcą się krowy czekając na darmowy poczęstunek, a pikanterii dodają nawołujący sprzedawcy liczący, że to właśnie na ich ofertę handlową spojrzysz przychylniejszym wzrokiem.
W samym Mysore drugim co do wielkości mieście południowych Indii oprócz zwiedzania bajkowego pałacu maharadży koniecznie trzeba poczuć klimat rozległego bazaru. Pałac szczególnie zachwyca licznymi wieżyczkami i kopułkami, położony jest na terenie ogrodu, a jego wątpliwą, odrzucaną przeze mnie atrakcją jest możliwość przejażdżki na zniewolonym i nie wyglądającym na szczęśliwego słoniu. Bazar natomiast jest tętniącym życiem sercem tego miasta, którego puls możemy wyczuć i usłyszeć spacerując pomiędzy straganami. Ferii barw owoców i kwiatów nie sposób opisać słowami, pomiędzy ludźmi kręcą się krowy czekając na darmowy poczęstunek, a pikanterii dodają nawołujący sprzedawcy liczący, że to właśnie na ich ofertę handlową spojrzysz przychylniejszym wzrokiem.
Będąc
wegetarianinem po raz pierwszy nie musiałem pytać o zawartość
dań, ponieważ w południowych Indiach wszystko z założenia jest
bez mięsa. Wydawać by się mogło raj. Okazało się, że na
początku nie było tak kolorowo, ponieważ mój organizm
przyzwyczajony do kuchni śródziemnomorskiej starał się zawetować
tą miejscową. Po krótkich negocjacjach z żołądkiem street food
India stanął przede mną z szeroko otwartymi ramionami. Ceny
posiłków są groteskowe, po przeliczeniu, na ulicy porcja kosztuje
poniżej 20 centów, natomiast w barze od 1,5 do 3 dolarów
amerykańskich. Warto spróbować miejscowych, często nieznanych
owoców i w ten sposób poszerzać doświadczenia kulinarne.
Transport
w Indiach jest przede wszystkim ciekawy, uspołeczniający i
poszerzający horyzonty, natomiast nie ma nic wspólnego z wygodą i
komfortem. Mam zresztą wrażenie, że słowo komfort nie jest w tym
kraju znane, a już na pewno powszechnie używane. Po mieście
najwygodniej poruszać się motorikszami, które są tanie i szybkie
ale ceny wymagają wcześniejszego ustalenia po twardych
negocjacjach.
Południowe Indie mają do zaoferowania wiele ciekawych i nietuzinkowych zabytków, głównie świątyń, ale moim podstawowym celem było poznanie ludzi, zobaczenie jak żyją, co ich cieszy, bawi i martwi. Zamierzałem zapoznać się z indyjską kuchnią, obyczajowością i religią. Biorąc pod uwagę moje oczekiwania tą część indyjskiej przygody uważam za wyjątkowo udaną.
Po
przelocie do Delhi będę chciał poznać północne, odmienne, ale
mam nadzieję równie ciekawe Indie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zachęcam do wyrażania swoich spostrzeżeń i emocji poprzez komentowanie postów, a za wszelkie wpisy serdecznie dziękuję. Pozdrawiam czytelników i wszystkim życzę fascynujących podróży.