14 - 26 lutego 2016r.
Po
zakosztowaniu smaków południa przyszedł czas na odkrycie tajemnic
północy, w tym celu nocnym lotem dostaliśmy się z Chennai do
Delhi. Przylot do tej ogromnej metropolii przed świtem dał nam
szansę płynnego wejścia w jej rytm. Po drodze z lotniska do hotelu
obserwowaliśmy jak ten złożony organizm budzi się do
życia. Psy zwinięte jak obwarzanki śpiąc we wnękach przed
wejściami do zamkniętych jeszcze sklepów wykorzystywały ostatnie
chwile względnego spokoju. Uliczni mini restauratorzy rozpalali
ogień, przygotowywali masala chai i czekali na pierwszych klientów.
Nic nie wskazywało na to, że za kilka godzin ruch uliczny sięgnie
zenitu.
Rozpędzone
w codziennym zgiełku Delhi jest przerażające. Nieodpartą pokusą
każdego turysty jest ucieczka do pierwszego lepszego hotelu i
zabarykadowanie drzwi. Po minięciu pierwszego szoku i w miarę
stopniowej eksploracji okazuje się, że miasto pomimo wszechobecnego
chaosu da się okiełznać. Koniecznie trzeba wsłuchać się w jego
rytm, wczuć w jego tętno i podążać z falą. Bez wątpienia
pomocna jest otwartości i przyjacielskie nastawienie mieszkańców.
Przejście
przez indyjską dwupasmową ulicę przypomina przeprawę antylop Gnu
przez pełną krokodyli Masai Marę. Wypracowaną i sprawdzoną
metodą jest spokojny i jednostajny marsz pozbawiony panicznych zmian
kierunku. Trzeba liczyć na to, że nie zaskoczony hinduski kierowca
przewidzi kierunek marszu i ominie nas w tylko sobie znany sposób.
Łatwo powiedzieć, lecz gorzej opanować pokusę uniku przed pędzącą
w naszym kierunku rikszą. Technikę tą zaobserwowałem u pełnych
gracji i magicznego wdzięku indyjskich kobiet, które ubrane w
bajecznie kolorowe sari poruszają się niczym spokojnie płynący
potok.
Patrząc
na obraz Delhijskich instalacji elektrycznych nie mamy złudzeń co
do tego, że oparte są na jakimkolwiek schemacie. Przypominają
raczej twór wybujałej fantazji miejscowych elektryków, którzy
dzięki ich skomplikowaniu zachowują monopol na serwis nie
dopuszczając żółtodziobów do swojego kręgu.
Na
uwagę zasługuje również transport. Odniosłem wrażenie, że jest
oparty głównie na ludzkich mięśniach. Siła przewoźników wydaje
się być zdumiewająca i nieadekwatna do ich postury. Pojazdy
służące do przewozu towarów i ludzi są maksymalnie proste, co
gwarantuje niską awaryjność nawet w połączeniu z wieloletnią
historią.
W
relacji z Indii nie można pominąć sektora usług, którego
prostota wybiega daleko poza wyobraźnie Europejczyka. Uśmiechem
maskowałem przerażenie każdorazowo gdy czyściciel uszu oferował
mi swoje usługi. Jak łatwo się domyśleć oparłem się również
kuszącej ofercie golarza. Gabinet dentysty omijałem łukiem
umożliwiającym ratowanie się ucieczką w przypadku nadmiernej
uczynności miejscowego stomatologa.
Notorycznie
korzystaliśmy z bogatej oferty gastronomicznej i to nie tylko
dlatego, że wielokrotnie nie było żadnej alternatywy dla ulicznej
garkuchni. Świeżo wyciskany sok z pomarańczy lub trzciny cukrowej
nigdy nie smakował lepiej. Dobrze, że w Indiach nie funkcjonują
żadne unijne normy, ponieważ uliczni kucharze nie byliby w stanie
im sprostać.
Sprzedawcy
z ogromną pasją podchodzą do wykonywanej przez siebie pracy, dbają
o to, aby ich towar był najwyższej jakości, a przynajmniej na taki
wyglądał. Uśmiech i zadowolenie klienta stanowi priorytet i nawet
bariera językowa czasami zmuszająca do zakupów na migi nie
umniejsza radości i przyjemności z ich czynienia.
Delhi
to nie tylko wspaniały koloryt ulicznego życia, ale także
niesamowite zabytki. Jednym z obowiązkowych punktów pozostaje Qutub
Minar wybudowany w 1192 roku i wpisany na listę Światowego
Dziedzictwa UNESCO. Na tej prawie 73 metrowej wieży wykonanej z
piaskowca wyryto wersety z Koranu co ma nawoływać ludzi do modlitwy.
Warto
również zajrzeć do Sisganj Gurdwara, złotej świątyni Sikhów,
którzy hołdują równości wszystkich wobec siebie negując tym
samym system kastowy. Sikhowie postrzegani są jako solidni,
honorowi, uczciwi i niezwykle bojowi. Można ich poznać po noszonych
brodach i turbanach pod którymi skrywają nigdy nie obcinane włosy.
Czasami u boku noszą charakterystyczne dla siebie noże, więc
lepiej nie wchodzić im w drogę.
Nieco
zmęczeni gwarem metropolii za cel objęliśmy Rishikesh będący
bramą Himalajów przez którą przepływa święta rzeka Ganges. Po
podróży pociągiem, autobusem, a następnie rikszą dotarliśmy do
tego niewielkiego miasteczka usytuowanego na obu brzegach rzeki
połączonych mostem linowym. Rishikesh słynie ze szkół jogi
znanych na całym świecie, ale można też w nim uczestniczyć w pudży, wieczornej modlitwie odprawianej tu nad brzegiem Gangesu.
Rzeka po opuszczeniu gór jest bardzo zimna, ale też czysta do tego
stopnia, że zanurzyliśmy nogi w jej świętych wodach. Na kąpiel
rytualną w hinduskim wykonaniu nie zdobyliśmy się.
Miasteczko
na tle indyjskich metropolii jest oazą spokoju o znacznie
ograniczonym ruchu kołowym. Wszędobylskie małpy szukają okazji do
drobnych kradzieży, a pałętające się krowy liczą na jałmużnę
w postaci liści kapusty lub innych tego typu smakołyków.
Czas
szybko mija, nadeszła więc pora na opuszczenie Rishikeshu i
wyruszenie w drogę do Waranasi. Najlepsza droga do tego świętego
miasta wiedzie przez Haridwar w którym zwiedzamy świątynię Chandi
Devi Temple położoną na
wzgórzu na które bardziej z ciekawości niż z lenistwa wjeżdżamy
kolejką linową. Jak przed większością świątyń tak i tutaj
liczni sprzedawcy oferują artykuły, nierzadko spożywcze
przeznaczone do złożenia w darze. Nie odpuściliśmy również
uczestnictwa w wieczornej pudży, która tutaj przybiera gigantyczne
rozmiary. Zmęczeni pakujemy się do nocnego pociągu, którym
wyruszamy do Waranasi jednego z głównych celów naszej indyjskiej
przygody, ale o pobycie w tym magicznym i szokującym mieście w
osobnym poście.
Będąc
wielbicielem dzikiej przyrody nie mogłem zlekceważyć okazji na
zwiedzenie Panna Tiger Reserve. Po przekroczeniu bramy parku poziom
adrenaliny natychmiast skacze już na samą myśl o możliwości
zobaczenia dziko żyjącego tygrysa. Przewodnik, bo tylko w jego
asyście można się tu poruszać, wykazywał bardzo duże
zaangażowanie w poszukiwanie kota i postawił sobie to za punkt
honoru. Ciekawość naszą pobudził jeszcze bardziej, gdy przy
jednej z dróg wskazał na zagryzioną antylopę i stwierdził, że
to z porannego polowania. Po tym jak samochód podskakujący na
bezdrożach wytrząsł z nas ducha udało się znaleźć tygrysa
wylegującego się na półce skalnej. Niemniej jednak odległość
dzieląca nas od kota wymagała wytężenia wzroku.
Zachęcam
do zwiedzania indyjskich parków narodowych chociażby dlatego, żeby
nie wyjechać z tego egzotycznego kraju z przeświadczeniem, że
oferuje on jedynie przeludnione i głośne miasta, ale również
dziką nietkniętą ludzką ręką przyrodę.
Jeszcze
tego samego wieczoru udało nam się dotrzeć do Khajuraho, gdzie
piękny kompleks świątyń zdecydowanie przewyższył nasze
oczekiwania oparte na internetowych obietnicach. Niesamowita dbałość
o szczegóły rzeźb obrazujących sceny z kamasutry nieco zdumiewa
gdy stanowi ozdobę elewacji świątyń. Po raz kolejny stanowi
natomiast namacalny dowód na to, że hinduizm zachęca do cieszenia
się życiem i czerpania radości ze wszystkich jego aspektów.
Kolejnym
miejscem, które nas zauroczyło była Orćha. Trudno nawet
powiedzieć, czy jest to jeszcze małe miasteczko, czy raczej wioska,
ale na pewno ogrom i przepych znajdujących się tu pałaców
świadczy o tym, że w historii odgrywało ważną rolę
na mapie świata. Oprócz kompleksu pałaców warto zobaczyć
świątynię
Ćaturbhudź oraz cenotafy (symboliczne grobowce).
Z
nieznanych mi powodów nie spotyka się tu turystów być może
dlatego, że leży poza utartymi szlakami, a dojazd jest uciążliwy,
ja natomiast za nic nie skreśliłbym Orćhy z mojej mapy Indii.
Idąc
ulicą w porze zachodu słońca baner jednej z knajpek kusił nas
ofertą zapierającego dech w piersiach widoku na pałac. Straciwszy
czujność w tych pięknych okolicznościach postanowiliśmy
skorzystać z oferty. Tak mało tu okazji do romantycznych chwil,
tylko street food na okrągło. Po wejściu na taras okazało się,
że widok w rzeczy samej był nietuzinkowy i reklama nie mijała się
z prawdą. Zauroczeni panoramą zbagatelizowaliśmy fakt, że bar
posiadający taki bezdyskusyjny atrybut był zupełnie pusty.
Machnęliśmy ręką na lepiące się od brudu krzesła, a z
pociętego na kawałki przechodzonego dywanu umieszczonego na stole
pełniącego obecnie rolę obrusu strzepnęliśmy paproszki.
Pozostało już tylko złożyć zamówienie. Postanowiłem, że
zadowoli mnie woda sodowa z cytryną, natomiast Jola zamówiła kawę
z mlekiem. Ha ha ha. Moją wodę dostałem prawie natychmiast,
natomiast kawa nie nadchodziła, a w kuchni panowało niemałe
poruszenie. Po koło piętnastu minutach wyszedł z niej uśmiechnięty
starszy mężczyzna i opuścił restaurację. Nie znajduję słów,
żeby opisać nasze zdziwienie, gdy powrócił po kolejnych piętnastu
minutach niosąc w ręce foliowy woreczek, a w nim pół filiżanki
mleka. Gdzie był i kogo wydoił nie wiemy, ale zamówiona kawa
pojawiła się po czterdziestu pięciu minutach od zamówienia.
W
innym barze po zamówieniu mrożonej kawy otrzymaliśmy gorącą. Po
zwróceniu uwagi właścicielowi z rozbrajającym uśmiechem i
wzruszeniem ramionami stwierdził „przecież nie mam lodówki”.
W
Indiach należy cieszyć się tym co jest, przyjmować z uśmiechem
to co nas spotyka, ponieważ w przeciwnym razie nie odkryjemy jego
piękna a do domu powrócimy sfrustrowani.
Do miasta Gwalior
przyciągnął nas wzniesiony na skalistym wzgórzu fort, który już
z daleka wygląda imponująco. Pnąc się dość stromym podejściem
warto stale obserwować cel wędrówki, gdyż z każdym krokiem
odkrywa on kolejne detale budząc zachwyt i motywując do dalszej
drogi. Liczne wieżyczki, gzymsy, balkony, potężna fasada i
niebieskie zdobienia tworzą imponującą całość. Zwiedzając fort
i odkrywając jego zakamarki w upalne dni wartość dodaną stanowi
cień i chłód panujący wewnątrz. Z tarasu na wzgórzu można
zrobić kilka fajnych zdjęć fortu, panorama okolicy nie zachęca do
kontemplacji, ale nieco obrazuje budownictwo mieszkalne i zaludnienie
Indii. Niedaleko fortu znajdziemy Sas Bahu Temple, świątynię którą
bez wątpienia również warto zobaczyć i poświęcić na to
kilkadziesiąt minut.
Pomimo
zmęczenia nie nocujemy w Gwaliorze, ponieważ gwóźdź programu
czaka nas nazajutrz o świcie. Powłócząc nogami udajemy się na
dworzec autobusowy, skąd mamy nadzieję dostać się do Agry. Mamy
nadzieję, ponieważ nigdzie nie znaleźliśmy żadnego rozkładu
jazdy, a bazujemy jedynie na obietnicy kierowcy autobusu. Nie należy
brać do serca tego, że deklarowana godzina odjazdu dawno minęła.
Autobus nie był jeszcze dostatecznie pełny i warto poczekać na
kolejnych pasażerów. Wszyscy umilają sobie czas drobnymi
przekąskami oferowanymi przez krążących wokół autobusu
sprzedawców. Chowając łupki z orzeszków ziemnych do kieszeni
wyróżniamy się w towarzystwie w którym powszechnym zdaje się byś
wyrzucanie śmieci przez okno.
Jedną
z inspiracji tej podróży była Agra, a właściwie jego perła Tadź
Mahal. Nie wyobrażaliśmy sobie wizyty w Indiach bez zobaczenia tego
mauzoleum będącego pomnikiem miłości Szahdżahana do ukochanej
żony Mumtaz Mahal. Pomimo wybujałych i stale podsycanych wyobrażeń
tego miejsca nie zawiedliśmy się. Po przekroczeniu murów kompleksu
przenieśliśmy się do bajkowego świata, do krainy piękna,
harmonii, delikatności. Na każdym kroku obserwowaliśmy misterną
dbałość o najmniejsze detale. Zauroczeni spędzamy w Tadź Mahal
większość dnia obserwując grę świateł tworzoną przez
promienie słońca połyskujące na bieli marmuru.
Na
teren kompleksu warto wejść o świcie, ponieważ wschodzące słońce
stopniowo rozświetlające budynek gwarantuje zapierający dech w
piersiach spektakl. Z uwagi na ogromną popularność przyciągającą
rzesze turystów i długotrwałą kontrolę skutecznie spowalniającą
przesuwanie się nie małej kolejki warto ustawić się przed bramą
przynajmniej pół godziny wcześniej. Nie można mieć ze sobą
absolutnie żadnych artykułów spożywczych, zabrano mi nawet gumę
do żucia. Wydaje mi się, że przepis ten ma na celu ograniczenie
powszechnego śmiecenia. Dzięki temu teren Tadź Mahal jest
sterylnie czysty. Nieco szokująca może być wizyta w kasie i
odkrycie, że bilet dla zachodniego turysty kosztuje 1000 rupii, a
dla miejscowych jedynie 40. Biorąc pod uwagę dysproporcje zarobków
nie powinno to jednak dziwić i oburzać.
Poczucie
przekroczenia wrót do bajkowego świata potęguje bezpośrednie
sąsiedztwo Agry, typowego Indyjskiego miasta pełnego bolączek i
trosk codziennego życia, z nieskazitelną świątynią miłości.
Światy te pomimo takiej bliskości w żaden sposób się nie
przeplatają lecz dobitnie kontrastują.
Spacerując
uliczkami Agry usłyszałem głosy rozentuzjazmowanych dzieciaków
dobiegający zza jednych drzwi. Wiedziony czystą ciekawością
korzystając z uchylonych drzwi włożyłem głowę do środka i
wzrok mój napotkał spojrzenie starszego mężczyzny. Zrobiwszy
skruszoną minę już miałem się wycofać, gdy z uśmiechem i
życzliwością zostaliśmy zaproszeni do środka. Skupisko
dzieciaków okazało się szkołą, a mężczyzna jej dyrektorem. Z
zaangażowaniem przedstawił nam meandry indyjskiej edukacji, co nie
wzbudziło entuzjazmu nauczycielki prowadzącej zajęcia. Dzieci
skupiły się na nas spychając słowa swojej pani na dalszy plan. W
Indiach wszystkie drzwi stoją otworem, a kluczem do nich jest
szczery uśmiech.
Agra
to nie tylko Tadź Mahal, ale również Czerwony Fort wzniesiony
przez Wielkich Mogołów. Zabytek utrzymany jest w doskonałym stanie
i znakomicie obrazuje potęgę dynastii która władała krajem.
Doskonałym
przerywnikiem dającym relaks i odpoczynek w drodze powrotnej do
Delhi okazał się być Park Narodowy Keoladeo. Jola uznała, że to
miejsce wyłącznie dla pasjonatów ornitologii, z czym ja zupełnie
się nie zgadzam. Do dzisiaj żałuję, że nie miałem
teleobiektywu, ponieważ bogactwo gatunków ptaków występujących w
parku jest ogromne. Co prawda nie potrafiłem rozpoznać zdecydowanej
większości, ale cieszyło mnie niezwykle to, że są, latają wolne
i szczęśliwe, nie niepokojone przez nikogo.
Będąc
w okolicy warto zerknąć okiem na Fatehpur Sikri, miasto które z
niewiadomych przyczyn zostało opuszczone przez mieszkańców. Ozdobą
nadal pozostaje wyróżniający się, bo zbudowany z białego marmuru
grobowiec pustelnika.
Szczęśliwie
wróciliśmy do Delhi, co niestety zwiastuje powrót do domu. Żal
opuszczać ten ciekawy, przyjazny i egzotyczny kraj, kryjący
zapierające dech w piersiach, a często mało znane zabytki. Kraj
kontrastów, w którym niejednokrotnie bieda przekraczająca wszelkie
wyobrażenie miesza się z feerią barw, radością i
spontanicznością. Kraj, którego największą ozdobą są piękne
kobiety ubrane w kolorowe tradycyjne sari z kwiatami wpiętymi we
włosy, emanujące pogodą ducha bez względu na okoliczności.
Postanowiłem, że jeszcze tu kiedyś wrócę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zachęcam do wyrażania swoich spostrzeżeń i emocji poprzez komentowanie postów, a za wszelkie wpisy serdecznie dziękuję. Pozdrawiam czytelników i wszystkim życzę fascynujących podróży.