piątek, 6 lipca 2018

Waranasi – brama do lepszego życia.

17 - 19 lutego 2016r.

 

Sama myśl o wizycie w tym świętym Indyjskim mieście elektryzowała mnie niesamowicie, a gdy dotarliśmy na miejsce podekscytowanie sięgnęło zenitu. Atmosferę podbijał fakt, że przyjechaliśmy tam w nocy i na pierwsze wrażenie przyszło czekać nam do rana. Nasz hotel położony w centrum starego Waranasi pozwolił rankiem, natychmiast po przebudzeniu, przeprowadzić pierwszy rekonesans i ogarnąć okiem okolicę ze znajdującego się na dachu hotelowego tarasu.
To było to, tak właśnie wyobrażałem sobie wrota do lepszego świata, miejsce przyciągające z całego kraju wierzących w reinkarnację Hinduistów. To tutaj łatwiej niż gdziekolwiek indziej w wodach świętego Gangesu zmyć z siebie balast obecnego jestestwa po to by w nowym wcieleniu odrodzić się w lepszej postaci. Wiara ta jest tak silna, że nawet będący na łożu śmierci przyjeżdżają do tego miasta po to, aby po śmierci spłonąć na stosie i zagwarantować sobie wsypanie prochów do Gangi.
Usiedliśmy przy jednym ze stolików, jedliśmy omlet popijając go napojem imbirowym osłodzonym miodem, gdy nagle usłyszeliśmy przeszywający poranną ciszę wrzask i harmider. Podbiegliśmy do krawędzi tarasu i poniżej zobaczyliśmy zdesperowaną rodzinę broniącą swojego dobytku przed świetnie zorganizowanym gangiem małp. Bambusowy kij nie zrobił większego wrażenia na ich szefie absorbującym uwagę obrońcy dobytku, podczas gdy inni członkowie ukradkiem podkradali znajdujące się w koszach owoce i warzywa.




Po wyjściu z hotelu pierwsze kroki skierowaliśmy nad brzeg Gangesu, wzdłuż którego rozciągają się ghaty, czyli betonowe schody prowadzące prosto do rzeki. Fakt, iż ta brunatna woda będąca jednocześnie pralnią, miejscem rytualnych ablucji, wodopojem dla zwierząt oraz cmentarzyskiem nie jest źródłem strasznej epidemii dziesiątkującej ludność, można wytłumaczyć jedynie jej świętością.

Największe tabu stanowią ghaty pogrzebowe, na których po zachodzie słońca jednocześnie pali się kilkanaście stosów, będących pożądanym przypieczętowaniem kresu życia każdego Hinduisty. Przyglądając się ceremoniom nie zaobserwowałem podniosłej atmosfery, intymności, czy chociażby smutku i melancholii. Nad brzeg przynoszone były kolejne ciała, kładzione na betonowych schodach i oczekujące na swoją kolej. Bambusowe nosze przystrojone kwiatami i czymś w rodzaju całunu transportowali mężczyźni śpiewając i maszerując dziarskim krokiem. Jak się później dowiedziałem kobiety nie mogą brać udziału w pogrzebie. Ich płacz i lamenty popsuły by atmosferę towarzyszącą reinkarnacji i przejściu przez wrota do nowego lepszego życia. W pobliżu ghat pogrzebowych znajdują się ogromne sterty misternie poukładanego drzewa i wagi. Rodzina w zależności od zamożności kupuje odpowiednią jego ilość. Gatunek również nie pozostaje bez znaczenia, najdroższe drzewo sandałowe posiada szczególną moc i każdy, nawet najbiedniejszy stara się zakupić choćby najmniejszą jego ilość. W kłębach słodkawego dymu jedne stosy się palą, a w miejscu tych dogasających układane są nowe. To tutaj dobitniej niż na jakimkolwiek innym pogrzebie widać przemijalność ludzkiego istnienia, wystarczy zaledwie kilkadziesiąt minut, abyśmy zamienili się w kupkę popiołu.




Nieopodal, również na jednej z ghat, co wieczór odbywają się widowiskowe pudże. Nabożeństwa te są niezwykle spektakularne i przyciągają tłumy, zarówno uczestników jak i gapiów. Braliśmy udział w wielu pudżach, jednakże to te w Waranasi zrobiły na nas największe wrażenie.


W okolicach świtu i zachodu słońca Ganga staje się miejscem rytualnych ablucji. Hindusi wchodzą do rzeki po czym namydlają całe ciało. Zależnie od upodobań jedni spłukują się zanurzając majestatycznie, powoli niczym hipopotam, a inni wskakują z impetem rozbryzgując wodę na wszystkie strony. Kąpiel najczęściej kończy mycie zębów drewnianym patyczkiem i przepłukiwanie ust wodą z rzeki.



W Waranasi nawet pranie jest niesamowite, spektakularne i przyciągające wzrok. Zawodowi pracze spędzają nad brzegiem całe dnie. Najpierw z niezwykłą zaciekłością i animuszem tłuką mokra tkaniną o kamień powtarzając czynność wielokrotnie, a następnie rozkładają kilkumetrowe barwne tkaniny na ghatach tworząc kolorowe mozaiki. Po wyschnięciu ładują pranie do koszy, stawiają sobie na głowie i z gracją odchodzą w swoją stronę.




Można tu również skorzystać z usług fryzjera, golibrody, a nawet męża zaufania, który po wysłuchaniu twoich problemów udzieli ci bezcennej rady. Nad Gangesem łatwiej niż gdziekolwiek indziej można spotkać sadhu. Ci wędrowni asceci żyją ściśle według zasad religii oddając się medytacji. Stanowią oni bardzo wdzięczny obiekt fotografii. Warto ich cierpliwość przed obiektywem wynagrodzić chociażby dziesięcioma rupiami, czyli ceną skromnego posiłku. Zdarzają się tu również częściej niż gdziekolwiek indziej naciągacze, którzy wyciągają rękę w geście przywitania, a po przejęciu naszej dłoni zaczynają ją masować. Za tak wykonany pseudo masaż żądają zapłaty. Chcąc tego uniknąć wystarczy przywitać się po Hindusku składając ręce i pochylając nieco głowę.




Stara część Waranasi charakteryzuje się niezwykle wąskimi uliczkami, w których niejednokrotnie zdarzyło mi się stanąć naprzeciwko krowy. Jedno spojrzenie i wiadomo było, że słabszy musi zejść z drogi. Nie muszę mówić, że zawsze byłem to ja. Hindusi nie ustępowali tak łatwo, co uzmysłowiło mi, że jest to kwestia charyzmy, a nie masy ciała. Szóstym zmysłem należało bezustannie omiatać chodnik, gdyż chwilowa dekoncentracja zawsze kończyła się wdepnięciem w coś niemiłego. Nie zawsze miało się tyle szczęścia i trafiało na kupkę śmieci.



Nie spodziewałem się, że na jednej z uliczek spotka mnie uniesienie kulinarne w postaci niesamowitego, pysznego i nieodtwarzalnego mango lassi. Specjał taki serwowano w nietuzinkowym lokalu znanym wśród backpackersów i miejscowych pod nazwą „Blue lassi shop”.
W Waranasi podobnie jak w całych Indiach posilać się można praktycznie w marszu, w każdej uliczce spotyka się drobnych restauratorów oferujących mniej lub bardziej wyszukane potrawy. Istny raj dla wegetarian, właściwie każde danie można kupować w ciemno nie pytając o skład.





W Waranasi na każdym kroku coś mnie zaskakiwało. Przed jedną z obleganych świątyń rozemocjonowany i podekscytowany tłum napierający na jej wrota spowodował niezwykle dynamiczną reakcję policji. Świst bambusowych pałek precyzyjne lokowanych na kolejnych barkach wzbudził nieco moje obawy, jednakże szybko ustał po ostudzeniu nastroju wiernych.
Szwędając się wąskimi uliczkami można trafić do warsztatów tkackich w których wytwarzane są lekkie, zwiewne, a zarazem królewsko zdobne jedwabne tkaniny.


Bezwzględnie warto skorzystać z oferty stojących nad brzegiem Gangi wioślarzy i udać się w krótką wycieczkę po rzece. Z tej perspektywy ghaty wyglądają zupełnie inaczej, odkrywając swoje nowe oblicze. Handlarze dewocjonaliami natychmiast dostrzegają potencjalnych klientów i w mgnieniu oka dobijają do burty naszej łódki, na szczęście nie w celu dokonania abordażu.






Waranasi to miasto kontrastów, równie łatwo się nim zachwycić, co przerazić. Moje uczucia pozostały wyważone, wyjeżdżałem z niego zafascynowany, choć wsiadajac do pociągu nie oglądałem się za siebie z przesadną nostalgią.



Waranasi to wyjątkowy punkt na mapie Indii, tam wszystko kręci się wokół Gangesu.