środa, 11 maja 2016

Indie – na południe od 13. równoleżnika.

30 stycznia - 13 lutego 2016r.


Pierwszy raz stopę na indyjskiej ziemi postawiłem w Chennai gdzie rozpoczęliśmy wymarzoną i pełną tajemnic podróż. Lot z Warszawy przez Brukselę i Mumbaj minął nam na obcowaniu z indyjską kinematografią wprowadzającą w odpowiedni nastrój. Nie musiało upłynąć wiele wody w Gangesie, żebym zorientował się, że Indie nie będą moim miejscem na ziemi w którym chciałbym spędzić resztę życia. Niemniej jednak zderzenie naszych światów, występujące na każdym kroku kontrasty zaintrygowały mnie do tego stopnia, że zapragnąłem poznać ten odległy, ogromny kraj i ludzi którzy w nim zamieszkują. Już w pierwszych kontaktach urzekła mnie otwartość i radość życia bezustannie towarzysząca Hindusom, na których twarzach bez względu na sytuację i okoliczności niezmiennie maluje się uśmiech. Pogody ducha w Indiach nie brakuje.




Na początek z letargu po podróży postanowił wybić mnie kierowca taksówki podczas przejazdu do Mamallapuram. Zaledwie po kilku kilometrach złamałem jego zasadę nie zapinania pasów targając je w panice w obliczu niechybnej kraksy. Zauważyłem też, że nie rozpoznawał europejskiej mimiki twarzy, gdyż gromienie go wzrokiem za rozmowę przez telefon i manipulowanie przy radiu z jednoczesnym wykonywaniem slalomu pomiędzy ciężarówkami, krowami i ludźmi nie robiło na nim najmniejszego wrażenia. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że do takiego standardu podróży przyjdzie mi przywyknąć.
Mamallapuram słynie z licznych świątyń wyrzeźbionych w skale, pochodzących z VII – VIII wieku, mnie jednak nie one zachwyciły najbardziej, lecz ludzie otwarci, przyjaźni, ciepło nastawieni do turystów. Zauważyłem, że czerpią radość z każdej chwili w gronie rodziny i przyjaciół, celebrują posiłki smakując każdy kęs. Przekonałem się również, że Indie to kraj kontrastów największych z jakimi dotychczas się zetknąłem, ale o tym później.
W Mamallapuram warto pójść o świcie na plażę nad Zatoką Bengalską, gdzie ludzie pobożnie witają nowy dzień, rybacy wyciągają na brzeg łodzie po nocnych połowach, a krowy oczekują na pierwsze promienie słońca.






Drugi dzień zaczęliśmy od zgłębiania skomplikowanych zasad ruchu drogowego opartych na sile klaksonu. W ten sposób szybko upłynął czas podczas przejazdu busem do Pondicherry, dawnej koloni francuskiej. Tutaj życie toczy się wzdłuż promenady po której spacerują tłumy. Hindusi całymi rodzinami wylegają na deptak, cieszą się każdą chwilą promieniejąc pozytywną karmą działającą błogo na zabieganych i zestresowanych europejczyków. Nadal uczymy się jak przetrwać w Indiach, tutaj nawet przejście na drugą stronę ulicy nie jest takie proste jak by się wydawało.

Pierwsze zetknięcie z miejscową kuchnią w ulicznym barze było szokiem. Większość posiłków ma smak ognia, unijna sterylność pozostała tysiące kilometrów stąd, a wybór egzotycznych nazw to po prostu loteria. Raz na wozie, raz pod wozem. Na szczęście odpada zmartwienie związane z naszym wegetarianizmem, gdyż na południu Indii mięsa się nie jada. Powszechne jest jedzenie palcami, koniecznie prawą ręką, co wymaga przestawienia się i przezwyciężenia chęci wyciągnięcia łyżki z plecaka.






Trzeciego dnia wciąż nie oswojeni z egzotyką tego kraju przejeżdżamy do Ćidambaram jednego z najświętszych miejsc Indyjskiego południa. Po drodze z okien autobusu obserwujemy małe wioski z chatami krytymi strzechą wyspecjalizowane w produkcji różnych towarów metodami dawno zapomnianymi w zachodnim świecie zdominowanym przez nowoczesne fabryki. Ręczny wyrób glinianych cegieł wypalanych w piecach na polu, kowale pracujący w przydomowych kuźniach i pomagające im dzieci , ręczne skręcanie i wyplatanie lin to tylko niektóre rzemiosła które dane nam było podziwiać po drodze. Odkryłem również smak pysznych bananów o smaku cytrynowym i od tej chwili będę ich wypatrywał na każdym straganie.






Świątynia tańczącego Śiwy w Ćidambaram wyróżnia się bogato zdobionymi i kolorowymi gopurami będącymi czymś w rodzaju bram. Zachwyt nad architekturą i mistycyzmem tego miejsca na każdym kroku zderza się z koniecznością wykonania prac konserwatorsko-porządkowych. Kontrowersję budzi widok braminów, odpowiednika księży, którzy nawet podczas pełnienia funkcji duchowych nie rozstawali się z telefonami komórkowymi. Ten atrybut XXI wieku wdarł się w każdą dziedzinę życia i jest przez wszystkich traktowany z pietyzmem.
Popołudnie wykorzystaliśmy na przejazd do Tańdźawuru, aby w promieniach zachodzącego słońca zobaczyć jego perełkę Świątynię Bryhadiśwary.






Kolejnego dnia poszerzyłem moje indyjskie doświadczenie komunikacyjne o przejazd podmiejskim pociągiem w którym znaczną większość stanowili mężczyźni prawie wszyscy ubrani w białe lub jasne koszule niedopasowane do reszty mniej wytwornej garderoby, szczególnie butów. Klapki to podstawowe obuwie na wszelką okazję.
Wszyscy odtwarzali na swoich telefonach jakieś indyjskie filmiki, teledyski itp. Zauważyłem już, że wszystkie pociągi i autobusy mają w oknach kraty niczym konwoje kosztowności, a drzwi jeśli są to pozostają otwarte podczas jazdy.

Po wizytach w kolejnych dwóch pięknych świątyniach w Tiruchchirappalli i Madurai zrozumiałem, że religia stanowi kluczowy filar życia Hindusów. Codziennie odbywają się pudże, czyli coś w rodzaju nabożeństw na których ofiarowuje się bogom głównie kwiaty i jedzenie. Obserwując twarze i zachowanie ludzi rzuca się w oczy ich zaangażowanie, przejęcie podniosłością kontaktu z bogami, oddanie i wiara w to, że wszelkie ich losy i życiowe perypetie są w ich gestii. Każdy uczestniczący w nabożeństwie pokornie ustawia się w kolejce, by dostać się jak najbliżej boskiej figury i oddać braminowi swój podarunek. Wokół świątyń sprzedaje się mnóstwo kwiatów i jedzenia przeznaczonych na dary.






Nadszedł ten czas, że żołądek skurczył się do rozmiarów piłeczki golfowej i w porozumieniu ze zmysłami smaku, wzroku i powonienia ogłosił strajk. Nie doświadczyłem nigdy czegoś takiego, żeby widok i zapach jedzenia wywoływał ból. Dwudniowa dieta bananowa okazała się być świetnym antidotum i umożliwiła powrót do stołowania się w ulicznych barach. Z czasem wyselekcjonowałem listę ulubionych potraw obok których nie potrafiłem przejść obojętnie.




W ogromnych Indiach sporo czasu spędza się w środkach komunikacji, nie jest to jednak męczące, ponieważ są one wspaniałym miejscem obserwacji oraz kontaktów z ludźmi. Zazwyczaj współpasażer chce się dowiedzieć czegoś o tobie, ale równie często opowiedzieć o sobie, rodzinie, a w przypadku bariery językowej przynajmniej pokazać zdjęcia bliskich w telefonie. Całodzienny przejazd do Kanyakumari był do tego świetną okazją.

Kanyakumari, miasto położone na wysuniętym najdalej na południe przylądku Komoryn jest wyjątkowe. To tutaj mieszają się wody Oceanu Indyjskiego, Morza Lakkadiwskiego i Zatoki Bengalskiej co dla Hindusów ma bardzo duże znaczenie religijne. Przed świtem masowo przybywają na plaże, by obserwować wschód słońca. W tłumie wpatrzonym w morze wyczuwaliśmy euforię, zadumę, podniecenie i pobożność. Atmosfera porównywalna z tą podczas zachodu słońca w Oia. Na każdym kroku proszono nas o wspólne zdjęcie, co spowodowane jest tym, że europejczycy rzadko odwiedzający ten rejon Indii i sami w sobie są atrakcją dla miejscowych.




Pomimo zafascynowania tutejszymi zabytkami, kulturą i ludźmi niepostrzeżenie owładnęło nami zmęczenie. Najlepszym środkiem zaradczym okazał się dwudniowy wypoczynek na plażach Varkali. Tamtejsze ośrodki, plażowe restauracje i sklepiki nie przypominające kurortów dla turystów z zachodu, są swojskie, indyjskie, niestety co za tym idzie zaśmiecone i umiarkowanie zadbane.
Długie spacery plażami wzdłuż wybrzeża, pozwoliły naładować baterie przed dalszą podróżą. Nie był to jednak wyłącznie leniwy wypoczynek, ponieważ podczas przechadzki natknęliśmy się na rybaków wyciągających sieci i zostałem poproszony o pomoc. Miejscowe metody połowu polegają na tym, że rybacy łódkami przed świtem wywożą sieci w ocean i przy pomocy lin wyciągają je na plażę. Czynność ta wymaga ciężkiej pracy kilkunastu mężczyzn. Po skończonym dwugodzinnym połowie czułem wszystkie dawno zapomniane mięśnie, a zawartość sieci bynajmniej nie odzwierciedlała włożonego przeze mnie wysiłku, a co dopiero towarzyszących mi rybaków.






Koniec leniuchowania, ale rozpędzamy się powoli. Ósmego dnia po zaledwie trzygodzinnej podróży docieramy do Alappuzha. To miasto stanowi bramę do rozlewisk Kerali, które są naszym celem. Nie ma co czekać, wskakujemy do wynajętej łódki i płyniemy meandrować krętymi kanałami w cieniu palm. Rozlewiska Kerali to oprócz niezliczonej liczby zimorodków, żołn, czapli i innych bardziej lub mniej znanych ptaków, malutkie wioski ukryte w bujnej roślinności licznych wysepek i zakoli. Kobiety robiące pranie na brzegach, kąpiące się dzieci i mężczyźni majsterkujący przy domach dodają kolorytu temu egzotycznemu miejscu.






Wieczorna wizyta na plaży w okolicach Alappuzhy potwierdziła, że radość życia to jeden z priorytetów mieszkańców Indii. Na plażach panowała atmosfera piknikowa, pełna radości i podniosłości związanej z oczekiwaniem na zachód słońca. Tylko dlaczego wszędzie są śmieci? To pytanie pozostanie ze mną do końca.





Cochin, kolejne miasto na naszej trasie o zabudowie kolonialnej. Jedną z jego głównych atrakcji stanowią sieci podrywkowe zamocowane na potężnych belkowych stojanach ustawionych wzdłuż wybrzeża. Sieci te, ich obsługa i rozmiar robią duże wrażenie i przykuwają wzrok, ale niestety toną w śmieciach które nie pozostają obojętne w odbiorze ogólnego obrazu.
Wieczorem udaliśmy się do teatru na przedstawienie kathakali które jest charakterystyczne dla regionu Kerali. Sztukę poprzedzał robiony publicznie makijaż artystów, który był bardzo żmudny i precyzyjny. Samo przedstawienie zawierające dwie sceny trwało półtora godziny, polegało głównie na porykiwaniach głównego bohatera i było niezrozumiałe, ale warte każdej wydanej rupii.






Następnego poranka spacer po Cochin dostarczył kolejnych wrażeń i to nie z powodu synagogi, czy Pałacu Holenderskiego. Główną jego atrakcją były wąskie uliczki usiane antykwariatami oferującymi cudeńka z różnych epok mogące być gratką dla kolekcjonerów lub koneserów pragnących eksponować w domu niebanalne przedmioty z historią.
Wzdłuż głównej ulicy w nieskończoność ciągną się zatrzymane w czasie kolonialne składy imbiru, ryżu, herbaty i innych zamorskich dóbr po które przybywali kupcy w przeszłości i teraz.






Chcąc dostać się do Shravanabelagola znanego ośrodka dźinizmu musieliśmy odbyć kilkunastogodzinną podróż nocnym pociągiem, co było przygodą samą w sobie. Po wejściu i zajęciu upatrzonego miejsca oddałem się obserwacji toczącego się życia. Przedziały ośmioosobowe w żaden sposób nie zamknięte łączy pełen ruchu i dynamiki korytarz. Huczą zamontowane na suficie potężne wentylatory umożliwiające oddychanie na górnych półkach. Czystość nie odbiega od indyjskich standardów, ale jest bezpiecznie ponieważ nic mnie przez noc nie podgryzło. Po czasie, w miarę wsiadania ludzi na kolejnych stacjach okazało się, że zajęcie własnego, wykupionego, leżącego miejsca nie ogranicza innym pasażerom możliwości pokątnego dosiadania się. Ilość dzikich pasażerów jest wykładnią tuszy i asertywności właściciela miejscówki. Ja nie posiadam jednego, ani drugiego, więc po czasie moje miejsce przypominało kurzą grzędę. Do pociągu można zabrać własne jedzenie, ale nie jest to konieczne, ponieważ bezustannie krążące po nim jednoosobowe restauracje nie pozwolą nikomu zgłodnieć. Wizyta na stacji kolejowej dodatkowo otwiera możliwości kulinarne i daje możliwość zaopatrzenia się na podręcznych kramikach oblegających pociąg. Lubię podróżować pociągami, a w tych indyjskich zakochałem się od pierwszego wejrzenia.



Shravanabelagola, która była celem naszej dzisiejszej podróży oferuje dwie dźinijskie świątynie do których trzeba się wspiąć po wykutych w skale schodach. Warto tam być o wschodzie i zachodzie słońca i cieszyć się rozległą panoramą miasta i okolicy w promieniach budzącego się i zasypiającego dnia. Do jednej z nich musimy pokonać 620 skalnych stopni, by zobaczyć gigantyczny, ponad 17 metrowy posąg Gomateshvary, jednego z dźinijskich świętych.






Szwendając się wieczorem po tym małym sennym miasteczku zainteresował mnie wzmożony ruch i harmider panujący na jego obrzeżach. Wiedziony ciekawością udałem się w tamtym kierunku. Okazało się, że rozpoczynało się tam wesele. Po chwili podeszła do nas nie mówiąca po angielsku kobieta, złapała za rękę i gestem nie znoszącym sprzeciwu zaprosiła w wir weselnej krzątaniny. Okazała się ona być babcią panny młodej. Już po chwili zostałem wciągnięty w rolę weselnego fotografa - dokumentalisty. Liczni samozwańczy przewodnicy zaprowadzili mnie do kuchni, gdzie pracowali wyłącznie mężczyźni, do pokoju panny młodej, gdzie składano coś w rodzaju darów, a liczne druhny towarzyszyły wystraszonej dziewczynie. Nie obyło się bez osobistego poznania większości członków rodziny. Nagłe poruszenie owładnęło wszystkimi weselnikami i okazało się że to matka przyprowadziła pana młodego. Witano ich kwiatami, ogniem i innymi darami w ogłuszającym akompaniamencie bębnów. Zaproszenie nas na wesele to kolejny dowód na otwartość tamtego społeczeństwa.






Nietrudno dostrzec ogromnej różnicy w wyglądzie mężczyzn i kobiet, powiedziałbym nawet przepaści. Ubiór mężczyzn jest szablonowy, nudny i niczym się nie wyróżniający. Wszyscy faceci wyglądają jednakowo i to bez względu na to gdzie się znajdują i co robią, kobiety natomiast ubrane w bajecznie kolorowe sari, zawsze wyprostowane i dumne suną niczym boginie uwodząc delikatnym dzwonieniem bransoletek noszonych na kostkach. Przy różnych okazjach wplatają kwiaty we włosy, malują ręce henną i uśmiechają promiennie. To one stanowią o kolorycie Indii.










Kolejnym celem na naszej mapie południowych Indii stał się Mysore, po drodze nie sposób jednak ominąć Halebidu i Beluru. Odkryliśmy tam piękne misternie zdobione świątynie z kamienia mydlanego. Materiał ten po wydobyciu jest miękki i łatwo w nim rzeźbić, zachowuje jednak plastyczność przez krótki czas. Zaleta ta pozwoliła na fasadzie świątyni odwzorować najdrobniejsze detale boskich postaci od których nie sposób oderwać wzroku. Godzinami można chodzić wokół i odkrywać coraz to nowe szczegóły.








Dodatkowo w Belurze ekipa filmowa z Boollywoodzkim rozmachem kręciła taneczny klip do filmu lub teledysku. Wydarzenie to skutecznie odciągało mnie od fasady świątyni w kierunku tancerek wytrwale odgrywających kolejne duble.


Po drodze jedna z ulicznych sprzedawczyń zaoferowała mi nowość dla mojego podniebienia w postaci Jack's fruita, który po spolszczeniu przybrał nazwę owoc chlebowca różnolistnego. Nowe smaki jak to najczęściej z nimi bywa nie przenoszą do kulinarnego raju, niemniej jednak warto ich spróbować.

W samym Mysore drugim co do wielkości mieście południowych Indii oprócz zwiedzania bajkowego pałacu maharadży koniecznie trzeba poczuć klimat rozległego bazaru. Pałac szczególnie zachwyca licznymi wieżyczkami i kopułkami, położony jest na terenie ogrodu, a jego wątpliwą, odrzucaną przeze mnie atrakcją jest możliwość przejażdżki na zniewolonym i nie wyglądającym na szczęśliwego słoniu. Bazar natomiast jest tętniącym życiem sercem tego miasta, którego puls możemy wyczuć i usłyszeć spacerując pomiędzy straganami. Ferii barw owoców i kwiatów nie sposób opisać słowami, pomiędzy ludźmi kręcą się krowy czekając na darmowy poczęstunek, a pikanterii dodają nawołujący sprzedawcy liczący, że to właśnie na ich ofertę handlową spojrzysz przychylniejszym wzrokiem.






Będąc wegetarianinem po raz pierwszy nie musiałem pytać o zawartość dań, ponieważ w południowych Indiach wszystko z założenia jest bez mięsa. Wydawać by się mogło raj. Okazało się, że na początku nie było tak kolorowo, ponieważ mój organizm przyzwyczajony do kuchni śródziemnomorskiej starał się zawetować tą miejscową. Po krótkich negocjacjach z żołądkiem street food India stanął przede mną z szeroko otwartymi ramionami. Ceny posiłków są groteskowe, po przeliczeniu, na ulicy porcja kosztuje poniżej 20 centów, natomiast w barze od 1,5 do 3 dolarów amerykańskich. Warto spróbować miejscowych, często nieznanych owoców i w ten sposób poszerzać doświadczenia kulinarne.




Transport w Indiach jest przede wszystkim ciekawy, uspołeczniający i poszerzający horyzonty, natomiast nie ma nic wspólnego z wygodą i komfortem. Mam zresztą wrażenie, że słowo komfort nie jest w tym kraju znane, a już na pewno powszechnie używane. Po mieście najwygodniej poruszać się motorikszami, które są tanie i szybkie ale ceny wymagają wcześniejszego ustalenia po twardych negocjacjach.






Południowe Indie mają do zaoferowania wiele ciekawych i nietuzinkowych zabytków, głównie świątyń, ale moim podstawowym celem było poznanie ludzi, zobaczenie jak żyją, co ich cieszy, bawi i martwi. Zamierzałem zapoznać się z indyjską kuchnią, obyczajowością i religią. Biorąc pod uwagę moje oczekiwania tą część indyjskiej przygody uważam za wyjątkowo udaną.
Po przelocie do Delhi będę chciał poznać północne, odmienne, ale mam nadzieję równie ciekawe Indie.