środa, 31 maja 2017

Indie - w atmosferze świętego Gangesu

14 - 26 lutego 2016r.


Po zakosztowaniu smaków południa przyszedł czas na odkrycie tajemnic północy, w tym celu nocnym lotem dostaliśmy się z Chennai do Delhi. Przylot do tej ogromnej metropolii przed świtem dał nam szansę płynnego wejścia w jej rytm. Po drodze z lotniska do hotelu obserwowaliśmy jak ten złożony organizm budzi się do życia. Psy zwinięte jak obwarzanki śpiąc we wnękach przed wejściami do zamkniętych jeszcze sklepów wykorzystywały ostatnie chwile względnego spokoju. Uliczni mini restauratorzy rozpalali ogień, przygotowywali masala chai i czekali na pierwszych klientów. Nic nie wskazywało na to, że za kilka godzin ruch uliczny sięgnie zenitu.



Rozpędzone w codziennym zgiełku Delhi jest przerażające. Nieodpartą pokusą każdego turysty jest ucieczka do pierwszego lepszego hotelu i zabarykadowanie drzwi. Po minięciu pierwszego szoku i w miarę stopniowej eksploracji okazuje się, że miasto pomimo wszechobecnego chaosu da się okiełznać. Koniecznie trzeba wsłuchać się w jego rytm, wczuć w jego tętno i podążać z falą. Bez wątpienia pomocna jest otwartości i przyjacielskie nastawienie mieszkańców.

Przejście przez indyjską dwupasmową ulicę przypomina przeprawę antylop Gnu przez pełną krokodyli Masai Marę. Wypracowaną i sprawdzoną metodą jest spokojny i jednostajny marsz pozbawiony panicznych zmian kierunku. Trzeba liczyć na to, że nie zaskoczony hinduski kierowca przewidzi kierunek marszu i ominie nas w tylko sobie znany sposób. Łatwo powiedzieć, lecz gorzej opanować pokusę uniku przed pędzącą w naszym kierunku rikszą. Technikę tą zaobserwowałem u pełnych gracji i magicznego wdzięku indyjskich kobiet, które ubrane w bajecznie kolorowe sari poruszają się niczym spokojnie płynący potok.

Patrząc na obraz Delhijskich instalacji elektrycznych nie mamy złudzeń co do tego, że oparte są na jakimkolwiek schemacie. Przypominają raczej twór wybujałej fantazji miejscowych elektryków, którzy dzięki ich skomplikowaniu zachowują monopol na serwis nie dopuszczając żółtodziobów do swojego kręgu.


Na uwagę zasługuje również transport. Odniosłem wrażenie, że jest oparty głównie na ludzkich mięśniach. Siła przewoźników wydaje się być zdumiewająca i nieadekwatna do ich postury. Pojazdy służące do przewozu towarów i ludzi są maksymalnie proste, co gwarantuje niską awaryjność nawet w połączeniu z wieloletnią historią.




W relacji z Indii nie można pominąć sektora usług, którego prostota wybiega daleko poza wyobraźnie Europejczyka. Uśmiechem maskowałem przerażenie każdorazowo gdy czyściciel uszu oferował mi swoje usługi. Jak łatwo się domyśleć oparłem się również kuszącej ofercie golarza. Gabinet dentysty omijałem łukiem umożliwiającym ratowanie się ucieczką w przypadku nadmiernej uczynności miejscowego stomatologa.




Notorycznie korzystaliśmy z bogatej oferty gastronomicznej i to nie tylko dlatego, że wielokrotnie nie było żadnej alternatywy dla ulicznej garkuchni. Świeżo wyciskany sok z pomarańczy lub trzciny cukrowej nigdy nie smakował lepiej. Dobrze, że w Indiach nie funkcjonują żadne unijne normy, ponieważ uliczni kucharze nie byliby w stanie im sprostać.




Sprzedawcy z ogromną pasją podchodzą do wykonywanej przez siebie pracy, dbają o to, aby ich towar był najwyższej jakości, a przynajmniej na taki wyglądał. Uśmiech i zadowolenie klienta stanowi priorytet i nawet bariera językowa czasami zmuszająca do zakupów na migi nie umniejsza radości i przyjemności z ich czynienia.




Delhi to nie tylko wspaniały koloryt ulicznego życia, ale także niesamowite zabytki. Jednym z obowiązkowych punktów pozostaje Qutub Minar wybudowany w 1192 roku i wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Na tej prawie 73 metrowej wieży wykonanej z piaskowca wyryto wersety z Koranu co ma nawoływać ludzi do modlitwy.




Warto również zajrzeć do Sisganj Gurdwara, złotej świątyni Sikhów, którzy hołdują równości wszystkich wobec siebie negując tym samym system kastowy. Sikhowie postrzegani są jako solidni, honorowi, uczciwi i niezwykle bojowi. Można ich poznać po noszonych brodach i turbanach pod którymi skrywają nigdy nie obcinane włosy. Czasami u boku noszą charakterystyczne dla siebie noże, więc lepiej nie wchodzić im w drogę.



Nieco zmęczeni gwarem metropolii za cel objęliśmy Rishikesh będący bramą Himalajów przez którą przepływa święta rzeka Ganges. Po podróży pociągiem, autobusem, a następnie rikszą dotarliśmy do tego niewielkiego miasteczka usytuowanego na obu brzegach rzeki połączonych mostem linowym. Rishikesh słynie ze szkół jogi znanych na całym świecie, ale można też w nim uczestniczyć w pudży, wieczornej modlitwie odprawianej tu nad brzegiem Gangesu. Rzeka po opuszczeniu gór jest bardzo zimna, ale też czysta do tego stopnia, że zanurzyliśmy nogi w jej świętych wodach. Na kąpiel rytualną w hinduskim wykonaniu nie zdobyliśmy się.
Miasteczko na tle indyjskich metropolii jest oazą spokoju o znacznie ograniczonym ruchu kołowym. Wszędobylskie małpy szukają okazji do drobnych kradzieży, a pałętające się krowy liczą na jałmużnę w postaci liści kapusty lub innych tego typu smakołyków.





Czas szybko mija, nadeszła więc pora na opuszczenie Rishikeshu i wyruszenie w drogę do Waranasi. Najlepsza droga do tego świętego miasta wiedzie przez Haridwar w którym zwiedzamy świątynię Chandi Devi Temple położoną na wzgórzu na które bardziej z ciekawości niż z lenistwa wjeżdżamy kolejką linową. Jak przed większością świątyń tak i tutaj liczni sprzedawcy oferują artykuły, nierzadko spożywcze przeznaczone do złożenia w darze. Nie odpuściliśmy również uczestnictwa w wieczornej pudży, która tutaj przybiera gigantyczne rozmiary. Zmęczeni pakujemy się do nocnego pociągu, którym wyruszamy do Waranasi jednego z głównych celów naszej indyjskiej przygody, ale o pobycie w tym magicznym i szokującym mieście w osobnym poście.




Będąc wielbicielem dzikiej przyrody nie mogłem zlekceważyć okazji na zwiedzenie Panna Tiger Reserve. Po przekroczeniu bramy parku poziom adrenaliny natychmiast skacze już na samą myśl o możliwości zobaczenia dziko żyjącego tygrysa. Przewodnik, bo tylko w jego asyście można się tu poruszać, wykazywał bardzo duże zaangażowanie w poszukiwanie kota i postawił sobie to za punkt honoru. Ciekawość naszą pobudził jeszcze bardziej, gdy przy jednej z dróg wskazał na zagryzioną antylopę i stwierdził, że to z porannego polowania. Po tym jak samochód podskakujący na bezdrożach wytrząsł z nas ducha udało się znaleźć tygrysa wylegującego się na półce skalnej. Niemniej jednak odległość dzieląca nas od kota wymagała wytężenia wzroku.
Zachęcam do zwiedzania indyjskich parków narodowych chociażby dlatego, żeby nie wyjechać z tego egzotycznego kraju z przeświadczeniem, że oferuje on jedynie przeludnione i głośne miasta, ale również dziką nietkniętą ludzką ręką przyrodę.



Jeszcze tego samego wieczoru udało nam się dotrzeć do Khajuraho, gdzie piękny kompleks świątyń zdecydowanie przewyższył nasze oczekiwania oparte na internetowych obietnicach. Niesamowita dbałość o szczegóły rzeźb obrazujących sceny z kamasutry nieco zdumiewa gdy stanowi ozdobę elewacji świątyń. Po raz kolejny stanowi natomiast namacalny dowód na to, że hinduizm zachęca do cieszenia się życiem i czerpania radości ze wszystkich jego aspektów.




Kolejnym miejscem, które nas zauroczyło była Orćha. Trudno nawet powiedzieć, czy jest to jeszcze małe miasteczko, czy raczej wioska, ale na pewno ogrom i przepych znajdujących się tu pałaców świadczy o tym, że w historii odgrywało ważną rolę na mapie świata. Oprócz kompleksu pałaców warto zobaczyć świątynię Ćaturbhudź oraz cenotafy (symboliczne grobowce).
Z nieznanych mi powodów nie spotyka się tu turystów być może dlatego, że leży poza utartymi szlakami, a dojazd jest uciążliwy, ja natomiast za nic nie skreśliłbym Orćhy z mojej mapy Indii.





Idąc ulicą w porze zachodu słońca baner jednej z knajpek kusił nas ofertą zapierającego dech w piersiach widoku na pałac. Straciwszy czujność w tych pięknych okolicznościach postanowiliśmy skorzystać z oferty. Tak mało tu okazji do romantycznych chwil, tylko street food na okrągło. Po wejściu na taras okazało się, że widok w rzeczy samej był nietuzinkowy i reklama nie mijała się z prawdą. Zauroczeni panoramą zbagatelizowaliśmy fakt, że bar posiadający taki bezdyskusyjny atrybut był zupełnie pusty. Machnęliśmy ręką na lepiące się od brudu krzesła, a z pociętego na kawałki przechodzonego dywanu umieszczonego na stole pełniącego obecnie rolę obrusu strzepnęliśmy paproszki. Pozostało już tylko złożyć zamówienie. Postanowiłem, że zadowoli mnie woda sodowa z cytryną, natomiast Jola zamówiła kawę z mlekiem. Ha ha ha. Moją wodę dostałem prawie natychmiast, natomiast kawa nie nadchodziła, a w kuchni panowało niemałe poruszenie. Po koło piętnastu minutach wyszedł z niej uśmiechnięty starszy mężczyzna i opuścił restaurację. Nie znajduję słów, żeby opisać nasze zdziwienie, gdy powrócił po kolejnych piętnastu minutach niosąc w ręce foliowy woreczek, a w nim pół filiżanki mleka. Gdzie był i kogo wydoił nie wiemy, ale zamówiona kawa pojawiła się po czterdziestu pięciu minutach od zamówienia.
W innym barze po zamówieniu mrożonej kawy otrzymaliśmy gorącą. Po zwróceniu uwagi właścicielowi z rozbrajającym uśmiechem i wzruszeniem ramionami stwierdził „przecież nie mam lodówki”.
W Indiach należy cieszyć się tym co jest, przyjmować z uśmiechem to co nas spotyka, ponieważ w przeciwnym razie nie odkryjemy jego piękna a do domu powrócimy sfrustrowani.

Do miasta Gwalior przyciągnął nas wzniesiony na skalistym wzgórzu fort, który już z daleka wygląda imponująco. Pnąc się dość stromym podejściem warto stale obserwować cel wędrówki, gdyż z każdym krokiem odkrywa on kolejne detale budząc zachwyt i motywując do dalszej drogi. Liczne wieżyczki, gzymsy, balkony, potężna fasada i niebieskie zdobienia tworzą imponującą całość. Zwiedzając fort i odkrywając jego zakamarki w upalne dni wartość dodaną stanowi cień i chłód panujący wewnątrz. Z tarasu na wzgórzu można zrobić kilka fajnych zdjęć fortu, panorama okolicy nie zachęca do kontemplacji, ale nieco obrazuje budownictwo mieszkalne i zaludnienie Indii. Niedaleko fortu znajdziemy Sas Bahu Temple, świątynię którą bez wątpienia również warto zobaczyć i poświęcić na to kilkadziesiąt minut.




Pomimo zmęczenia nie nocujemy w Gwaliorze, ponieważ gwóźdź programu czaka nas nazajutrz o świcie. Powłócząc nogami udajemy się na dworzec autobusowy, skąd mamy nadzieję dostać się do Agry. Mamy nadzieję, ponieważ nigdzie nie znaleźliśmy żadnego rozkładu jazdy, a bazujemy jedynie na obietnicy kierowcy autobusu. Nie należy brać do serca tego, że deklarowana godzina odjazdu dawno minęła. Autobus nie był jeszcze dostatecznie pełny i warto poczekać na kolejnych pasażerów. Wszyscy umilają sobie czas drobnymi przekąskami oferowanymi przez krążących wokół autobusu sprzedawców. Chowając łupki z orzeszków ziemnych do kieszeni wyróżniamy się w towarzystwie w którym powszechnym zdaje się byś wyrzucanie śmieci przez okno.

Jedną z inspiracji tej podróży była Agra, a właściwie jego perła Tadź Mahal. Nie wyobrażaliśmy sobie wizyty w Indiach bez zobaczenia tego mauzoleum będącego pomnikiem miłości Szahdżahana do ukochanej żony Mumtaz Mahal. Pomimo wybujałych i stale podsycanych wyobrażeń tego miejsca nie zawiedliśmy się. Po przekroczeniu murów kompleksu przenieśliśmy się do bajkowego świata, do krainy piękna, harmonii, delikatności. Na każdym kroku obserwowaliśmy misterną dbałość o najmniejsze detale. Zauroczeni spędzamy w Tadź Mahal większość dnia obserwując grę świateł tworzoną przez promienie słońca połyskujące na bieli marmuru.
Na teren kompleksu warto wejść o świcie, ponieważ wschodzące słońce stopniowo rozświetlające budynek gwarantuje zapierający dech w piersiach spektakl. Z uwagi na ogromną popularność przyciągającą rzesze turystów i długotrwałą kontrolę skutecznie spowalniającą przesuwanie się nie małej kolejki warto ustawić się przed bramą przynajmniej pół godziny wcześniej. Nie można mieć ze sobą absolutnie żadnych artykułów spożywczych, zabrano mi nawet gumę do żucia. Wydaje mi się, że przepis ten ma na celu ograniczenie powszechnego śmiecenia. Dzięki temu teren Tadź Mahal jest sterylnie czysty. Nieco szokująca może być wizyta w kasie i odkrycie, że bilet dla zachodniego turysty kosztuje 1000 rupii, a dla miejscowych jedynie 40. Biorąc pod uwagę dysproporcje zarobków nie powinno to jednak dziwić i oburzać.





Poczucie przekroczenia wrót do bajkowego świata potęguje bezpośrednie sąsiedztwo Agry, typowego Indyjskiego miasta pełnego bolączek i trosk codziennego życia, z nieskazitelną świątynią miłości. Światy te pomimo takiej bliskości w żaden sposób się nie przeplatają lecz dobitnie kontrastują.
Spacerując uliczkami Agry usłyszałem głosy rozentuzjazmowanych dzieciaków dobiegający zza jednych drzwi. Wiedziony czystą ciekawością korzystając z uchylonych drzwi włożyłem głowę do środka i wzrok mój napotkał spojrzenie starszego mężczyzny. Zrobiwszy skruszoną minę już miałem się wycofać, gdy z uśmiechem i życzliwością zostaliśmy zaproszeni do środka. Skupisko dzieciaków okazało się szkołą, a mężczyzna jej dyrektorem. Z zaangażowaniem przedstawił nam meandry indyjskiej edukacji, co nie wzbudziło entuzjazmu nauczycielki prowadzącej zajęcia. Dzieci skupiły się na nas spychając słowa swojej pani na dalszy plan. W Indiach wszystkie drzwi stoją otworem, a kluczem do nich jest szczery uśmiech.




Agra to nie tylko Tadź Mahal, ale również Czerwony Fort wzniesiony przez Wielkich Mogołów. Zabytek utrzymany jest w doskonałym stanie i znakomicie obrazuje potęgę dynastii która władała krajem.




Doskonałym przerywnikiem dającym relaks i odpoczynek w drodze powrotnej do Delhi okazał się być Park Narodowy Keoladeo. Jola uznała, że to miejsce wyłącznie dla pasjonatów ornitologii, z czym ja zupełnie się nie zgadzam. Do dzisiaj żałuję, że nie miałem teleobiektywu, ponieważ bogactwo gatunków ptaków występujących w parku jest ogromne. Co prawda nie potrafiłem rozpoznać zdecydowanej większości, ale cieszyło mnie niezwykle to, że są, latają wolne i szczęśliwe, nie niepokojone przez nikogo.



Będąc w okolicy warto zerknąć okiem na Fatehpur Sikri, miasto które z niewiadomych przyczyn zostało opuszczone przez mieszkańców. Ozdobą nadal pozostaje wyróżniający się, bo zbudowany z białego marmuru grobowiec pustelnika.





Szczęśliwie wróciliśmy do Delhi, co niestety zwiastuje powrót do domu. Żal opuszczać ten ciekawy, przyjazny i egzotyczny kraj, kryjący zapierające dech w piersiach, a często mało znane zabytki. Kraj kontrastów, w którym niejednokrotnie bieda przekraczająca wszelkie wyobrażenie miesza się z feerią barw, radością i spontanicznością. Kraj, którego największą ozdobą są piękne kobiety ubrane w kolorowe tradycyjne sari z kwiatami wpiętymi we włosy, emanujące pogodą ducha bez względu na okoliczności. Postanowiłem, że jeszcze tu kiedyś wrócę.