niedziela, 29 października 2017

Pekin - od cesarza do Mao

26 - 31 lipca 2017r.



Wyjazd do Chin nigdy nie był tym z mojej listy zobaczyć i umrzeć. Na niej znajdują się głównie miejsca zapierające dech w piersiach ze względu na oszałamiającą przyrodę i krajobrazy. Chiny w moich wyobrażenia to zawsze była obowiązkowa klasyka zaraz obok Izraela. Od czego więc zacząć zwiedzanie tego tajemniczego kraju jeśli nie od Pekinu, stolicy azjatyckiego olbrzyma o którym wiemy tak niewiele poza stereotypami niekoniecznie prawdziwymi.
Mój pierwszy kontakt z Pekinem rozpoczął się już w samolocie, kiedy to podchodząc do lądowania z zaciekawieniem i podemocjonowaniem wpatrywałem się w okienko. Zauważyłem ciągnące się po horyzont skupiska betonowych, kilkudziesięciopiętrowych bloków, nie malujących metropolii w kolorowych barwach. Marudzę, a pewnie mieszkanie w takim mrówkowcu stanowi obiekt marzeń większej części populacji tego kraju, pomyślałem.


Nie potrzebowałem dużo czasu, żeby stwierdzić, że jeszcze nigdy w życiu nie widziałem tylu Chińczyków. Bywają w Pekinie miejsca w których płyną niczym górska rzeka, która porwie cię jak źdźbło trawy gdy staniesz jej na drodze. Taka rzeka porwała nas w drodze na plac Tien' anmem, który jest odwiedzany tłumnie przez rzesze turystów zarówno indywidualnych jak i zorganizowanych. Płynąc z ta ludzką falą przedostaliśmy się przez punkt kontroli bezpieczeństwa, by rozlać się po ogromnym, największym miejskim placu świata. Wśród fotografujących się na tle mauzoleum przewodniczącego Mao, wielkiej Hali Ludowej lub głównej bramy prowadzącej do Zakazanego Miasta panowała iście piknikowa atmosfera. Zorganizowane grupy turystów, często jednakowo ubranych, rozwijały transparenty o nieznanej mi treści i fotografowały się na placu w wielkim podnieceniu, uniesieniu i radości.






Z placu tylko kilka kroków dzieliło nas od jednego z katalizatorów naszej decyzji o wyjeździe do Chin, od Zakazanego Miasta. Jak w przypadku każdej z zaplanowanych do zobaczenia atrakcji tak i o tej miałem pewne wyobrażenie oparte na zdjęciach z Internetu lub oglądanych filmach takich jak „Ostatni Cesarz”. Nie przesadzę, jeśli powiem, że rzeczywistość znacznie przerosła to co spodziewałem się zobaczyć. Zachwycające misternie zdobione dachy, portale, sufity i wszystkie inne drobiazgi nie pozwalały na wypuszczenie aparatu z rąk. Zaskoczyła mnie również wielkość Zakazanego Miasta na którego obejście trzeba sobie zarezerwować cały dzień. W każdym pawilonie, w zaułkach i bramach można było przenieść się w czasie i oczami wyobraźni zobaczyć cesarza żyjącego w izolacji, otoczonego niezliczoną służbą. Chińczycy całymi rodzinami przychodzą tam spędzić miło dzień. Niektórzy przebierają się za cesarską rodzinę stanowiąc niemałą atrakcję dla zachodnich turystów. Chłonąc atmosferę miejsca niepostrzeżenie dobiegła 17:00, czas zamknięcia bram, które przekroczyłem kontent ze spełnienia oczekiwań pokładanych w wizycie w Zakazanym Mieście.








Jedną z atrakcji stolicy jest Świątynia Nieba (The Temple of Heaven) wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W tym sakralnym kompleksie cesarze Chin modlili się do Nieba o obfite plony. Obiekt rozlokowany jest na terenie prawie 3 kilometrów kwadratowych, więc jego obejście zajmuje nieco czasu, niemniej jednak warto poświęcić kilka godzin na zapoznanie się z podstawowymi pawilonami.






Punktem obowiązkowym programu jest Opera Pekińska. Występ zasadniczy poprzedza misterna i długotrwała charakteryzacja jednego z aktorów. Modulacja głosu podczas śpiewania jest tak charakterystyczna, że pozostaje w pamięci na długo pomimo tego, że sam występ nie grzeszy fabułą, a akcja nie należy do wartkich. Bilety wraz z darmowym transportem oferuje hostel Leo. Nie jest to tania rozrywka, ale biorąc pod uwagę to, że niedostępna poza Chinami, nie ma się nad czym zastanawiać.


Pekin to bez wątpienia najbezpieczniejsza metropolia w jakiej byłem. Trudno tu znaleźć miejsce w którym po wykonaniu obrotu o 360 stopni nie zauważy się przynajmniej kilku policjantów lub żołnierzy. Wszędzie zainstalowane są kamery lub zaparkowane policyjne samochody monitorujące. Nieco mniej liczna, ale również zauważalna w każdym miejscu jest armia porządkowych dbających o to, aby w mieście było nieskazitelnie czysto. Wszelkiego rodzaju służby mundurowe, których próba identyfikacji szybko okazała się niemożliwa, regulują większością dziedzin życia. Ustawiają i dyscyplinują kolejki do atrakcji turystycznych, do autobusów, regulują ruchem w metrze i udzielają reprymendy korzystającym ze schodów ruchomych.






Należy podkreślić, że pomimo ograniczonej, a wręcz znikomej znajomości języka angielskiego wszyscy są bardzo przyjaźnie nastawieni i starają się być pomocni w miarę swoich możliwości. Podczas zakupów ekspedientka niejednokrotnie nie rozumiejąc nas wybiegała na ulicę i wśród przechodniów organizowała błyskawiczny kasting na tłumacza.
Brak powszechnej znajomości języków obcych wynika z tego, że na tle tak licznego narodu turyści z zachodu są niezauważalnym marginesem.

Wizyta na przeciętnej hali targowej pozwoliła nam uświadomić sobie jak bogata i urozmaicona jest kuchnia chińska. Sporej części produktów nie udało się nam nawet nazwać, a co dopiero ustalić przeznaczenia kulinarnego. Jesteśmy nałogowymi pożeraczami orzeszków ziemnych, więc zobaczywszy je na targu postanowiliśmy niezwłocznie kupić. Jakież było nasze zdziwienie gdy okazało się, że sprzedawano je jako składnik dania, a nie przekąskę. Tym samym nie były palone i smakowały jak surowa fasola. Obsesja świeżego jedzenia przechodzi wszelkie wyobrażenie. Restauracje, jak i uliczne stragany typu street food przechowują żywe zwierzęta, które trafiają na talerz dopiero po wskazaniu przez klienta. Każdy, kto myśli, że widział już wszystko, co można zjeść powinien wybrać się do Chin by zweryfikować swoje wyobrażenia.



Jak się spodziewaliśmy Chiny nie są rajem dla wegetarian i trzeba się nieco nagłowić, aby zjeść coś smacznego. Sprawy nie ułatwiał brak znajomości języka angielskiego przez właściwie wszystkich kelnerów. Pomocne okazywało się menu obrazkowe, ale i ta metoda czasami zawodziła. Rewelacyjnie natomiast spisywało się zdjęcie sfotografowanej strony ze słowniczka informujące po Chińsku „Jestem buddystą i nie jem mięsa”. Postawiliśmy na buddystę, a nie wegetarianina, ponieważ religijny powód niejedzenia mięsa jest szanowany i powszechnie respektowany, natomiast wegetarianin dla Chińczyka znaczy mniej więcej tyle co wariat. Napis informujący o przynależności religijnej i związanych z tym ograniczeniach nigdy nas nie zawiódł i pozwolił smacznie żywić się nawet w ulicznych barach. Nie będący buddystami chętnie próbują słynnej na cały świat kaczki po Pekińsku oferowanej przez co drugą restaurację. Zauważyliśmy, że zjadane są wszelkie, nawet te najbardziej niejadalne części ptaka.




Jak już wspomniałem architektura mieszkaniowa Pekinu nie zachwyca, a rzekłbym nawet, że mogłaby być zaliczana do czołowych czynników wywołujących depresje. Kolonie trzydziestopiętrowych sześcianów z wielkiej płyty skupiają ludzi bezimiennych w takiej masie. Pekin przyciąga mieszkańców prowincji dobrobytem i statusem, a nie każdy może tu zamieszkać, wielu nawet nie marzy o takim przywileju. Wydaje się jednak, że trudno odnaleźć się w betonowej dżungli.




Dla mieszkańców Pekinu odskocznią od blokowisk są parki i ogrody. Ten wokół Pałacu Letniego jest tak licznie odwiedzany, że trudno znaleźć tu miejsce do kontemplacji. Potężne sztuczne jezioro usiane jest łódeczkami, stateczkami i wszelkim innym sprzętem pływającym, jednakże brunatna woda jeziora nie wpisuje się w obraz wypoczynku. Ja nie odnalazłem w tym miejscu relaksu, spokoju i ukojenia po trudach dnia, ale każdy potrzebuje czegoś innego.






Jak podczas każdej podróży sporo zaangażowania kieruję na obserwację kobiet, które i tym razem mnie nie zawiodły dodając piękna, kolorytu i egzotyki Pekinowi. Zarówno te ubrane w tradycyjne stroje jak i te popuszczające wodze fantazji i ekstrawagancji wyglądały niczym rajskie ptaki - lekkie, wolne i radosne. Zupełnie odwrotnie niż w świecie zwierząt, gdzie to zazwyczaj samcy przyciągają wzrok blichtrem i aparycją.








Moim zdaniem warto poświęcić trochę czasy na wczucie się w rytm Pekinu, pospacerowanie zaułkami, nocne podziwianie kolorowych neonów, posmakowanie pysznego nietuzinkowego jedzenia. Jak w każdej podróży cenną jest obserwacja miejscowych, ich stylu życia, obyczajów i innych ciekawostek mogących wzbogacić uzyskany obraz.










































niedziela, 23 lipca 2017

Szwajcaria Saksońska i Czeska – czarująca imponującymi formacjami skalnymi

15 - 18 czerwca 2017r.


Przedłużony czerwcowy weekend postanowiliśmy spędzić w Szwajcarii Saksońskiej i Czeskiej, która od dawna plątała się nam po głowach. Perspektywa szwendania się pomiędzy skałami z piaskowca przez wieki rzeźbionego siłami natury, zdobywania zamków i twierdz górujących nad okolicą oraz poznawania urokliwych miasteczek malowała przed nami wspaniały wyjazd pełen wrażeń. Przygotowania polegające na przeszukiwaniu czeluści internetu pozwoliły stworzyć listę bestselerów tego regionu, których nie mogliśmy pominąć podczas wyjazdu.
Na pierwszym miejscu umieściliśmy flagową atrakcję, czyli kamienny most Basteibrücke. Internetowa popularność przygotowała nas na rzesze turystów jakie spotkaliśmy na miejscu. Godziny szczytu autokarowych wycieczek warto spędzić na eksplorowaniu niezwykle malowniczych szlaków turystycznych wolnych od tłumów, a główną atrakcję, magnes przyciągający wszystkich do Bastei, pozostawić na koniec. Późnym popołudniem Basteibrücke nie nosił już śladów szturmu i w spokoju mogliśmy podziwiać kunszt i fantazje konstruktorów, którzy wpletli budowlę pomiędzy skały. O niezwykłym uroku i romantyzmie miejsca świadczy to, że przyciąga młode pary na fotograficzne sesje ślubne. Warto również poświęcić kilka minut na podziwianie bajkowych krajobrazów dostrzegalnych z licznych punktów widokowych. Do moich ulubionych należy ten z którego widać rzekę Elbę wijącą się u podnóża pionowych skał.




Kolejnego dnia zaplanowaliśmy dłuższą pętlę z początkiem i końcem w miejscowości Mezna, która dzięki wiejskiemu klimatowi i bardzo urokliwym domom słupowym już sama w sobie okazała się być niemałą atrakcją. Przydomowe zadbane ogródki dodawały uroku drewnianym domom tak charakterystycznym dla tego regionu. Po krótkim rekonesansie ruszyliśmy na szlak i podążając za zielonymi znakami zaczęliśmy schodzić w dół wijącą się ścieżką by zdobyć dno kanionu. Nad rzeczką przy skrzyżowaniu z żółtym szlakiem zgodnie z planem skręciliśmy w prawo i udaliśmy się w kierunku wskazującym Edmundova soutěskę. Zanim dotarliśmy do ukrytego pod tą nazwą spływu łódkami pokonaliśmy pieszy odcinek kanionu w którym wije się rzeka Kamenica. Zarówno droga piesza jak i wodna są wspaniałą przygodą podczas której co krok odkrywaliśmy fantastyczne kompozycje skał porośniętych mchami z wplecionymi w nie drzewami. Nawet w upalne dni wysokie, pionowe skalne ściany kanionu zapewniają na jego dnie przyjemny mikroklimat. W pewnym momencie kończy się pieszy szlak i chcąc kontynuować eksplorację kolejnych zakamarków i w rezultacie dotrzeć do miasteczka Hřensko zmuszeni jesteśmy do skorzystania ze zorganizowanego spływu. Flisak steruje łódką przy użyciu drewnianej żerdzi, którą odpycha się od kamienistego dna. Stara się uatrakcyjnić czas opowiadając legendy jak i podając interesujące informacje dotyczące kanionu. Po 20 minutowym spływie i dotarciu do przystani kontynuujemy spacer by natknąć się na przyjemną restaurację przyklejoną do skały. To świetna okazja, by na widokowym tarasie przy lampce wina podsumować ten etap wycieczki.




Po chwilowym odpoczynku zmieniamy kolor szlaku z żółtego na czerwony i ruszamy w kierunku Bramy Pravčickiej. Nie żałowaliśmy, że zrezygnowaliśmy z oferty podjechania dwóch przystanków turystycznym autobusem, ponieważ droga w cieniu drzew wypełniona konwersacją i wymianą dotychczasowych wrażeń minęła nam błyskawicznie i niepostrzeżenie. W pewnym momencie szlak skręca w las rozstając się z asfaltową drogą i samotnie wije się coraz to stromiej pod górę. Zakręt po zakręcie podchodzimy coraz to wyżej trawersując wzgórze na którym znajduje się kolejna atrakcja, hit tego regionu, czyli Brama Pravčicka. Ten piękny skalny łuk wyłania się nagle i niepostrzeżenie zaskakując swoim pięknem i monumentalnością. Ze ścieżki prowadzącej do przyklejonego do niego schroniska wygląda najbardziej okazale. Wszyscy którzy dotarli do tego miejsca zgodnie starają się utrwalić ten przepiękny obrazek. Jeszce kilka kroków i docieramy do stylowego schroniska, gdzie warunkiem przekroczenia bramki prowadzącej na teren atrakcji jest wykupienie biletu za 75 koron. Ta niewielka opłata otwiera przed nami sieć ścieżek prowadzących do zjawiskowych punktów widokowych z których mogliśmy się cieszyć panoramą całej okolicy jak i pobliskich skał. Po nasyceniu oczu i duszy krajobrazami Szwajcarii Saksońskiej i Czeskiej ruszyliśmy w dalszą drogę do Mezny. Szlak w dół nie był już tak stromy ale dłuższy, ocierał się o pionowe, kunsztownie wyrzeźbione siłami natury skały. W takich cudownych okolicznościach dotarliśmy do Mezny zamykając zaplanowaną pętlę.




Region ten w swoim bogactwie oferuje turystom również zamki, baszty i twierdze. My wybraliśmy zamek Stolpen, ponieważ zaciekawiła nas jego historia, a właściwie losy hrabiny Cosel czyli Anny Constantii von Brockdorf, która była w nim więziona 49 lat przez Augusta II Mocnego. Po wejściu na zamkowe wieże można podziwiać okoliczne pola, miasteczka i cieszyć oko sielankowymi krajobrazami mogącymi zadowolić najwybredniejszych pejzażystów.




Nie mogliśmy również ominąć twierdzy Königstein , która góruje nad okolicą imponując swoją potęgą. Biorąc pod uwagę jej ogrom i usytuowanie na pionowych skałach nie dziwi fakt, że nigdy nie została zdobyta. Dopiero po obejściu murów wkoło zdajemy sobie sprawę z tego, jak jest rozległa. W czasach swojej świetności stanowiła w pełni wystarczalny garnizon wojskowy mogący bronić się w nieskończoność. Na jej terenie znajdowała się największa beczka na wino o pojemności 238 000 litrów, która zaspokajała apetyt na ten trunek ówczesnego władcy Augusta Mocnego. Mieliśmy szczęście trafić na zlot bractw rycerskich. W różnych rejonach twierdzy w rozbitych obozach toczyło się średniowieczne życie. Uczestnicy pod każdym względem dbając o najmniejsze szczegóły starali się przenieść w czasie.
Racząc się winem w restauracji zauważyliśmy spore poruszenie, a następnie huk wystrzałów. Natychmiast udaliśmy się na główny dziedziniec i zauważyliśmy, że odbywa się tam pełna rozmachu i zaciętości bitwa. Zaangażowanie uczestników i determinacja w walce były tak duże, że widzowie również zostali oderwani od rzeczywistości i porwani w podróż w czasie.





Niemiecka część Szwajcarii Saksońskiej obfituje w urokliwe, zadbane, a wręcz dopieszczone miasteczka, po których nieśpieszne szwendanie się również może sprawić niemało przyjemności. My trafiliśmy do Pirny i Bad Schandau.
Czechy również mogą się pochwalić nietuzinkowymi miasteczkami takimi jak wciśnięte w skały, pełne restauracyjek Hřensko. Cóż z tego, skoro zostało zupełnie zeszpecone przez kwitnący tu biznes. Po jednej stronie niekończący się szereg straganów z gipsowymi krasnalami, sarenkami i innymi tworami wyobraźni przeznaczonymi do przydomowych ogródków, a po drugiej obozowisko straganów prowadzonych przez Azjatów w stylu „wszystko po 5 złotych”. Nie potrafię zrozumieć kto dopuścił do obniżenia wartości estetycznych urokliwego Hřenska. Uważam że na wszystko jest miejsce i czas przy zachowaniu dobrego gustu.
Nie byłbym sprawiedliwy, gdybym nie wspomniał, że okoliczne czeskie wioski obfitujące w słupowe domy również nas zachwycały i uatrakcyjniały nasz pobyt.




Na bazę noclegową tego weekendowego wyjazdu wybraliśmy pensjonat „U Forta” w miejscowości Mezna. Lista superlatyw pod jego adresem jest długa, a zacznę od położenia w samym sercu Czeskiej Szwajcarii dającego możliwość licznych, niezwykle atrakcyjnych pieszych wycieczek. Restauracja oferuje dobre jedzenie, ładnie podane przez miłą obsługę. Nie bez znaczenia jest fakt, że w recepcji można zaopatrzyć się w mapy i foldery prezentujące okoliczne atrakcje. Zagubieni lub pozbawieni inicjatywy własnej mogą nawet wykupić zorganizowane wycieczki po okolicy. Nocleg w jednym z piętrowych domków również spełnił nasze oczekiwania poza jednym drobiazgiem, pościelą. W tej klasie obiektu i za tą cenę nie powinna być wykonana z kory, która spełnia standardy jedynie schronisk młodzieżowych. Taki wydawałoby się drobiazg, a popsuł ogólne bardzo dobre wrażenie.


Wracając do domu nadłożyliśmy nieco kilometrów, aby zobaczyć atrakcję o nazwie „Panska Skala” Pod tym zagadkowym określeniem kryje się bazaltowa skała charakteryzująca się strukturą pięciobocznych niezwykle regularnych słupów. Wspinając się na bazaltowe półki po raz kolejny wychodziłem z podziwu nad niczym nie ograniczoną fantazją matki natury. Miejsce to doskonale nadaje się na krótką przerwę w podróży.





Szwajcaria Czeska i Saksońska ma bardzo wiele do zaoferowania turystom. Cztery dni wystarczą zaledwie na zakosztowanie dostępnych atrakcji w pigułce. Chcąc zgłębić ten region potrzeba dużo więcej czasu.